Historia rozwija się w dobrym tempie - myślisz, że to będzie wzruszająca opowieść o walce z chorobą, ale na szczęście to nie tylko to. Mimo różnicy (nie wiem ilu, 15?) lat pomiędzy wydarzeniami - widać podobieństwo perypetii Woodroof'a do historii z "Philadelphii". W obojgu przypadkach główny bohater odegrany brawurowo.
Dla mnie w tym obrazie to przede wszystkim aktorzy. Fabuła odchodzi na dalszy plan. To Matthew sprawia, że widz się rozklei, gdy ten pokazuje swą bezradność samemu sobie w samochodzie, gdy wraca przegrany, ale witany jest jak wygrany. Samo to, jak wyglądał w pierwszej scenie podniosło mu poprzeczkę b. wysoko. Jemu i reszcie obsady. Sprostali wszyscy. Brawa dla nich - a w takich sytuacjach docenieni powinni być również ci, którzy są odpowiedzialni za przeprowadzanie castingów. Szkoda, że się o nich zapomina. Szkoda, że i ja o nich zapominam.. ;-)
Księże Matthew, czy mogłabym się u Księdza wyspowiadać? Proszę :-)