9/10
Nareszcie! Prawdziwa uczta! Ten obraz się chłonie, spija! Z całym tym brudem, surowizną.
Niesamowite jest właśnie ten naturalizm, surowe ziarno, które porwało mnie od pierwszych scen. Bez różu i kolorów charakterystycznych dla Hollywoodzkich produkcji.
Pomijając historię, która może wciągnąć lub nie, film warto obejrzeć ze względu na mistrzowskie kreacje aktorskie.
Matthew McConaughey - wielki szacunek! Do tej pory kojarzyłam go raczej z nie bardzo głębokimi filmami i mało ambitnymi rolami ("Duchy moich byłych"), może nawet niesłusznie. Miałam go, mówiąc wprost, za lalusia, kolejnego Kena dla mas.
Zaskoczył mnie całkowicie. Każdy najmniejszy gest zagrany bardzo realnie. Postać z całym wachlarzem emocji oraz nie płaskim profilem psychologicznym. Kolejno od obrzydzenia, przez politowanie zaczyna wzbudzać sympatię. Jestem pod ogromnym wrażeniem. Przyjemnie ogląda się jego zmianę, która następuje krok po kroku.
Jared Leto - powiem krótko - boski! Uwielbiam drag queen i, nie czytając recenzji filmu, spodziewałam się czegoś w tym guście. A tu niespodzianka. Ale mimo to rola zagrana znakomicie. Lekko, naturalnie, prawdziwe. Wielkie brawa!
Jennifer Garner - kolejne zaskoczenie. Do tej pory myślałam o niej jak o żonie Bena Afflecka ;) A tu proszę, pełne zaangażowanie, naturalność. I to dosłowna! Czy ona w ogóle miała makijaż? Kolejny plus, bo dla kobiety bycie bez makijażu, oczywiście dla tych, które noszą makijaż na co dzień, to nie lekka sprawa. Choć pewnie aktorkom przychodzi to ciut łatwiej :)
Troszkę mi się wydaje, że jej postać została ubarwiona, nie wierzę do końca w aż tak dobre, czyste serduszko, ale to moje zdanie :)
9/10 właśnie za popis aktorski. Wreszcie się "uraczyłam" :)