Ładnie pomalowana wydmuszka. Film bardzo efektowny wizualnie, tzw. kino transowe w solidnym wydaniu, wdzięcznie hipnotyzujące (i dzięki temu tylko nienudne), dźwiękowo przytłumione, za to często brutalnie chlastające po oczach zwichrowanymi obrazami i pulsującą kolorystyką (bliskie rejony „Odmiennych stanów świadomości”). Bite dwie i pół godziny całkiem sprawnego kina, można być rzec. Ale chciałoby się też w tej niecodziennej jeździe bez trzymanki dostrzec jakąś głębię, ustalić jakieś trwalsze sensy, misternie być może wpisane w banalną przecież historię amerykańskiego rodzeństwa rozpaczliwie poszukującego szczęścia w tokijskich spelunach. I tutaj zaczynają się strome i niebezpieczne schody. Okazuje się oto, że za całe przesłanie filmu służy atrakcyjna forma, w którą wpisana jest wędrówka uwolnionej z ciała duszy głównego bohatera (inspirowana ponoć „Tybetańską księgą umarłych”). Taka koncepcja pozwala reżyserowi bezczelnie burzyć wszelkie granice i konwencje – duch może dotrzeć wszędzie, zobaczyć wszystko, zaatakować każdą intymność, zgwałcić każdego (nawet własną siostrę), i to bez najmniejszych konsekwencji. Ta perwersyjna satysfakcja czerpana z możliwości totalnej transgresji opanowuje z wolna cały film, aby w finale wybuchnąć w pełnej, orgiastycznej ekstazie. Czy nie ma już żadnych świętości? Reżysera takie pytanie właściwie nie interesuje. Bez ceregieli jest gotów wejść z kamerą nawet do macicy, jeśli to tylko pozwoli zaszokować i tym samym osłabić widza. Ostentacyjne walenie po gębie, epatowanie pornografią (także uczuciową), gwałt na oczach i sumieniu widza jako metody nauki lub terapii – mocno wątpliwe. Łatwo się jednak nabrać na takie emocjonujące kuglarstwo.
Tylko, że w tym szokowaniem, to chyba lekka przesada. Czy seks jest szokujący? Widok macicy? Penisa? Nie, chyba nie o to chodziło reżyserowi.
„Ale ja raczej utożsamiam się z tymi twórcami, jak Pasolini czy von Trier, którzy świadomie i bezlitośnie oddziałują na widza fizycznością kina, jego szokującymi kadrami, wibrującym nieznośnie dźwiękiem. Chcę, by widz opuszczał kino zdruzgotany na ciele i duszy, zagniewany, oburzony. Bo to nie zawsze oznacza, że film się nie podoba”.
http://wyborcza.pl/1,75475,8163307,Nie_mozna_uciec_od_przemocy.html
Gaspar Noe wprost przyznaje w wywiadach, że jego naczelną intencją jest szokowanie. Pytanie, czy taka metoda może być rzeczywiście twórcza, skrywać pod efektowną powłoką coś głębszego, istotniejszego, np. jakąś wiarę w nadzwyczajną moc pozytywnego zmieniania ludzi poprzez wstrząs, czy może jednak jest to tylko kolejna cyniczna psychomanipulacja, perwersyjna radość kota czerpana z zabawy z myszką. To, że Noe widzi swojego duchowego brata w Larsie von Trierze wydaje się symptomatyczne. Twórczość duńskiego reżysera również opiera się w dużej mierze na tzw. emocjonalnej pornografii, agresywnym żerowaniu na ludzkich uczuciach. Tutaj nie chodzi o truizm, że każde kino w mniejszym lub większym stopniu igra z emocjonalnością i wrażliwością człowieka. Idzie raczej o metodę, która polega na totalnym osaczaniu widza, zastawianiu na niego małych i dużych pułapek, odcinaniu mu dróg ucieczki, emocjonalnym wikłaniu w przedstawiany problem i szantażowaniu. Masz odczuwać to, czego chce artysta, inaczej będziesz winny, gorszy, uznany za nieodpowiedzialnego, niewrażliwego itd. Dobrze to widać np. w „Tańcząc w ciemnościach”, a jeszcze lepiej w „Przełamując fale”. Nie sposób nie płakać, nie współczuć, nie litować się, przynajmniej w zamierzeniu reżysera.
Gaspar Noe nie jest tak przebiegły i bezczelny w podchodzeniu i szantażowaniu widzów jak von Trier. Stawia raczej na ostentację, ciężar i brutalne uderzenie między oczy. W „Enter the void” widać doskonale jego tę jego fascynację „fizycznością” kina i możliwością torpedowania nią wystawiającego się na ostrzał widza. Kino jako potencjalne narzędzie zbrodni? Z tego punktu widzenia film wydaje się bardzo interesujący. Jako kolejny przejaw artystycznego badania granic ludzkiej wrażliwości i odporności. Raczej bez szans na jakieś wnioski końcowe i czytelne diagnozy. Ale tutaj pojawia się pytanie, czy od kina oczekuje się współcześnie kolejnych operacji na umyśle i ludzkiej duchowości, czy raczej szuka się w nim jakichś głębszych inspiracji i, powiedzmy, bardziej żywotnych treści.
W moim odczuciu jesteś w błędzie. W takich filmach jak Nieodwracalne czy Enter the Void nie chodzi o pokazanie przemocy jako celu samego w sobie. Jest to tylko tło do przekazania czegoś więcej. Nieodwracalne naprawdę nie jest filmem o brutalnym gwałcie i zemście. To film który ma uświadomić widzowi że czas niszczy dosłownie wszystko i nie da się niczego cofnąć czy zmienić. Te szokujące sceny mają tylko efekt tej wymowy wzmocnić. Podobnie Enter the Void nie jest filmem o narkomanach i "rżnięciu" tylko o reinkarnacji, bezcelowym wkraczaniu w kolejną pustkę. Podobnie jest z filmami Triera. Idioci pokazują że granica pomiędzy normalnością a szaleństwem jest względna. Normalne jest to co sami ustalamy za normę, naprawdę granica nie istnieje. A taki Antychryst pokazuje prawdziwe oblicze szatana i jego naturę. Oczywiście te wszystkie filmy mają dać widzowi solidnego kopa i to jest fajne. Ja chcę dostawać takiego kopa!!! Dla ciebie widocznie te kopy są zbyt bolesne.
Nie stawiałbym w jednym szeregu „Nieodwracalnego” i „Enter the void”. Z twoją oceną pierwszego filmu generalnie się zgadzam. Uważam, że to obraz udany, spójny, ciekawy i formalnie, i treściowo. Przemoc, agresja, dzika brutalność i gwałt (szczególnie tutaj drastyczny) nie rażą w tym dziele jako formy artystycznej ekspresji, bo są wyraźnie podporządkowane głębszemu zamierzeniu. Dojmujące pokazanie przemijalności wszystkiego, kruchości i pozorności zewnętrznego piękna, bezradna wściekłość z powodu nieodwracalności zdarzeń. Można się nad tym szczerze zadumać, warto do tego wracać.
Z „Enter the void” jest znacznie gorzej. A rozchodzi się właśnie o to „coś więcej”. Doceniam efektowność i widowiskowość tego filmu, fajnie, że takie produkcje powstają, fajnie, że ludzie chcą takie rzeczy oglądać i się nimi zachwycać. Nie nudziłem się wcale, oglądając ten film, poszukiwanie sensu w bezsensie też czasami bywa inspirujące, pobudza myślenie, irytuje, mobilizuje. Gaspar Noe osiągnął swój cel - film oceniam negatywnie, a mimo to się o nim rozpisuję. To twoje „bezcelowe wkraczanie w kolejną pustkę” jako usilna próba dopisania znaczeń do filmu treści pozbawionego, raczej tej produkcji nie pomaga. Paradoksalnie, film broni się tylko jako dzieło z premedytacją obdarte z uchwytnych sensów lub czytelnych przesłań, albo jako ciekawie zaprezentowana na ekranie bezwolna duchowa wędrówka znikąd-donikąd (duchowość jako nieustanne błąkanie się, twór przypadku), albo po prostu jako ambitne testowanie możliwości kina w torpedowaniu barier ludzkiej percepcji. Ta trzecia koncepcja wydaje mi się najbardziej interesująca i dla samego filmu wręcz zbawienna. Reszta jest pozoracją i hochsztaplerstwem.
Co do kina von Triera. Granice tzw. normalności istnieją. Wyznacza ją kultura, w której żyjemy, cywilizacja europejska, z całym jej balastem rzymsko-grecko-chrześcijańskim. Możesz uważać, że normalne jest np. ukamienowanie kobiety, która popełniła cudzołóstwo, bo tak praktykuje się w Nigerii. Ale wtedy automatycznie stawiasz się poza kręgiem kulturowym, w którym funkcjonujesz. Granice pomiędzy normalnością a szaleństwem? (Zakładam, że nie chodzi o granice między zdrowiem a chorobą psychiczną, bo to odrębny temat.) Takie granice również istnieją, mogą być płynne, wyznaczane indywidualnie, ale istnieją. Prowokacje von Triera są efektowne, ale jak to u niego – zazwyczaj płytkie i na prowokacjach się kończą. Że „Antychryst” „pokazuje prawdziwe oblicze szatana i jego naturę”? Jest sporo filmów, które nie uciekają się do wizualnych fajerwerków, aby sugestywnie zademonstrować miażdżącą siłę i przebiegłość złego (przykłady z brzegu „Egzorcysta”, „Dziecko Rosemary”). Praktyki von Triera, podejmującego temat zła i szatana, przypominają trochę palenie kozła, odgryzanie główek ptakom albo wieszanie kotów na cmentarzu przez zdeklarowanych szatanistów (nie mylić z prawdziwymi satanistami). Dużo dymu, siarki, hałasu, ogólnie mrocznie, groźnie i awe sejtan. Ale co ponad to? I jeszcze to pretensjonalne zerżnięcie pięknego tytułu od Nietzschego! Nie uchodzi, jak mawiają ludzie starszej daty.
Niech i tak będzie. To jednak nie zmienia mojego odczucia , zresztą intencje samego twórcy są dla mnie mało ważne - oceniam to co widzę i robię to jedynie z własnej perspektywy. Nie dostrzegam w tym filmie rzeczy o których piszesz, nic nie tam nie było w stanie zaszokować.
Wkraczając w pustkę dotyka tematu rzeczy zasadniczych, ostatecznych, skłania do przemyśleń i to wydaje mi się istotą tego obrazu. Przyznaję; podróż astralna, całe jej piękno, mistycyzm, a zarazem tragizm całkowicie mnie pochłonął, tak że nie byłem w stanie dostatecznie skupić uwagi na goliźnie i dostatecznie się nią zgorszyć - może tu leży problem?;)
Nie bardzo rozumiem, skąd ta idea, że kino winne jest uszlachetniać widza i robić to w jedynie słuszny niekonfliktowy sposób? Zderzenie się dwóch światów, duchowego i materialnego, nie jest możliwe bez ukazania naszej cielesności.
Ależ oczywiście, dobre kino, jak każda dobra sztuka, powinno odbiorcę uszlachetniać (ubogacać, umacniać, rozwijać, ulepszać itp.). A twoim zdaniem może być inaczej? Natomiast nie twierdzę, że to uszlachetnianie musi zawsze przebiegać bezkonfliktowo. Problem polega na tym, że czasami pozorację głębokiej sztuki ktoś uznaje za sztukę prawdziwą i traktuje jako rzecz wartościową, kształtującą człowieka, rozwijającą go. Dobre kino musi być inwazyjne, w sensie, musi atakować widza, ale ta inwazja nie może być tylko widowiskową, brutalną kopaniną, z tego musi coś głębszego wynikać; po opadnięciu dymu, musi coś dla nas na placu boju pozostać.
Weźmy choćby filmy Hanekego (np. „Pianistka”, „Funny Games”, „Ukryte”, „Biała wstążka”). To również kino szalenie nieprzyjemne, bezczelne, agresywne, wrogie widzowi, stawiające go w sytuacjach podbramkowych, przez to irytujące i jednocześnie fascynujące, ale nie ma tutaj mowy o bezsensownej nawalance, ataku dla samego ataku, manifestacji czystej siły czy jakiejś pustej deklaracji przemocy. Takie kino ma ogromną wartość, brutalnie bije między oczy, czasem nawet emocjonalnie gwałci, ale nie pozostawia nigdy widza z pustymi rękami, daje mu coś wartościowego w zamian. „Enter the void” zostawia nas tylko ze stygnącym wspomnieniem obrazkowej euforii. Za chwilę utoniemy w bezrefleksyjnej pustce. Więc czym się tu podniecać?
Winisz film za to, że nie dał ci odpowiedzi na pytanie czym jest "pustka"? Dostajesz, jak na talerzu, pewną koncepcję sensu ludzkiego istnienia i albo ją kupujesz, albo nie, ale nie wmówisz mi, że to banał nie skłaniający to do refleksji.
Gorzej, winię reżysera (jego twór wszak niczemu niewinien), że mnie od odpowiedzi na pytanie „czym jest pustka?” próbuje z hukiem oddalić. Mami mnie migotliwą pstrokacizną, sugerując rozgrywanie spraw ostatecznych. Zwróć uwagę, że takim malowniczym sosem można podlać właściwie każdy intelektualny fast food i sprzedawać go cynicznie jako cudo dla podniebienia. Na postmodernistycznym targowisku próżności wszystko znajdzie swojego konsumenta. Nic bynajmniej nie wmawiam, a nawet życzę smacznego!
Cóż, trudno winić kogokolwiek że nie daje nam odpowiedzi na pytanie natury transcendentalnej - w szczególności temat życia po życiu jest tu trudny do kreślenia ;) Wracając do samego filmu; tematyka bardo thodol i daleko wschodnie koncepcje wędrówki dusz będą znakomitym uzupełnieniem wiedzy na temat nurtującej Cię "pustki":) Zdecydowanie nie zgadzam się z traktowaniem tego filmu jako kolorowej wydmuszki; faktem jest, że nie jest to żadne arcydzieło, ale koncepcja(jak na kino głównego nurtu)jest oryginalna, a i wykonanie nie sztampowe.
kazdy lubi cos innego, wolisz jak Tobie rezyser przeklada pewna swoja wersje, prawde objawiona i lykasz to niczym w kosciele, zamiast myslec i rozwazac na wlasna reke, masz do tego pelne prawo.
Wizualna atrakcyjność filmu jest niezaprzeczalna. Wrażenie robi początek, zwłaszcza scena przed lustrem. Mimo wszystko film nie wywołał we mnie ani wielkich emocji, ani oburzenia, szoku czy też refleksji. Szkoda, bo bardziej tego oczekiwałem niż zachwycającej pracy kamery. Z minusów mało dynamiczny montaż (choć to celowy zabieg), niektóre sceny zbyt długie, niektóre motywy eksploatowane zbyt często i najważniejsze - niezbyt głęboka treść. Można zobaczyć, Enter the Void nie jest skomplikowany, choć dla niektórych może być ciężki tematycznie (głównie za sprawą odważniej pokazanej seksualności), ale generalnie jest ok. Jednych zachwyci, innych pewnie zanudzi.
Zamierzeniem reżysera z pewnością było zerżnięcie widza neonowym, gumowym członkiem skoro zdecydował się na tak mocne środki wyrazu. A właściwe określenie "mocne" w erze programów MTV jest raczej kwestią sporną hehe. Ale czy za tą feerią kolorów, szarpanych ujęć {przyznam, że do pewnego momentu będących dość ciekawym doświadczeniem} coś się rzeczywiście kryje? Coś co nadaje głębszy sens? I czy tym trzonem jest zjawisko reinkarnacji? Końcowa scena właśnie na to wskazuje, ale jak dla mnie ten sens jest sensem przyłatanym na siłę. Doklejonym po ciemku, na kacu czy też na innym syndromie abstynencyjnym. Wskutek czego powstał dziwaczny, oczojebny, mimo wszystko intrygujący ale niestety niezdarny kolaż. Jak dla mnie to za mało. I szczerze ubolewam bo sztuczny członek sam w sobie nie jest zły ale nie w przypadku kiedy porusza się nim bez pomysłu na spójne zakończenie. Perdon Gaspar ale nie licz u mnie na pochlebne fajerwerki ;)
Widzę sprawę podobnie. Technicznie i wizualnie świetny. Brak wartości duchowych. Intelektualne niewielkie.
Siostra - seksualnie niewyżyte dziecko o inteligencji lampy biurowej. Gdzie są feministki, kiedy są potrzebne ja się pytam ;p
Źli ludzie, pustka. Kolorowa i efektowna pustka.
Daleko panu Noe do wywołanego do tablicy Hanekego.
Co dobrego może ten film wnieść w czyjeś życie? Nic.
może ktoś kto żyje tak jak Oscar trochę się ogarnie... ? nie wiem generalnie w.g. mnie chodzi o to żeby dążyć do bycia lepszym jednak każde wcielenie trzeba odpokutować, i to co zostawiliśmy w fizycznym świecie będziemy musieli odczuć ponownie w niebycie pustki. Życie Oscara było takie i po śmierci przynajmniej mógł zobaczyć poczuć jaki to syf....