"Wojnę światów" zapamiętałam z dzieciństwa (w TV jeszcze czarno-białej) jako duże przeżycie. Dlatego rzuciłam się na ten film na dvd i... dawno się tak nie rozczarowałam. Nie dlatego, że oczywiście oskarowe pół wieku temu efekty są dziś rozbrajająco naiwne (bo mimo to część z nich jest imponująca i dobrze pomyślana). Nie dlatego, że wszystko jest kręcone w studiu i z back projection, nie dlatego, że amant i amantka są wręcz rozkosznie stereotypowi. I właściwie nawet nie do końca dlatego, że film jest arcyamerykański (akurat lubię tego rodzaju kino amerykańskie z wszystkimi jego śmiesznostkami i patosem). To znaczy: gdyby to był film od początku amerykański, nie miałabym pretensji. Ale brakło mi tej angielskości, która jest taka ważna u Wellsa, brakło mi kameralności samej opowieści, która ogranicza się w oryginale do Londynu i okolic. No i niestety przede wszystkim brakło mi tego nieuchwytnego czegoś, co pozwala starym filmom zachować jeśli nie świeżość to urok, wielkość... cokolwiek. Na starej "Wojnie światów" niestety się nudziłam. Jak dla mnie: kandydatura nr 1 do zrobienia remake'u!