ale myślałam, że będzie lepiej. Nie ma co porównywać z książką, jako że była oparta na zupełnie innym pomyśle fabularnym i byłoby go chyba bardzo trudno przenieść na ekran (chyba, żeby zrobić z tego kilkugodzinny teledysk).
Film bardzo silnie skojarzył mi się z "28 dni później", ale tamten był mniej schematyczny i chyba lepszy. W "World War Z" sceny z zombiakami są wprawdzie szybkie i efektowne, ale już odgłosy, jakie wydają żywe trupy dziwnie przypominają velociraptory z "Parku Jurajskiego". W przerwach między kolejnymi atakami martwiaków serwuje się nam przesłodzoną do bólu amerykańską rodzinkę, zaś cudowne ocalenia i zwykłe szczęśliwe przypadki mnożą się coraz szybciej i są coraz bardziej nieprawdopodobne (nawet nie chodzi o to, że Brad przeżył katastrofę samolotu, ale o to, że ten samolot rozbił się akurat w takiej odległości od celu, żeby nasz przystojniak zdołał tam dzielnie dokuśtykać). Z pracownika naukowego WHO (chyba go nawet nazwali profesorem) zrobiono pierdołę bez wyobraźni, a główny bohater, po wepchnięciu do kuferka eboli razem z wąglikem, do wstrzyknięcia w żyłkę wybiera oczywiście coś lajtowego (pewnie SARS, na który zmarło 150 osób na całym świecie. No comments).
Mimo wszystko dałam 7, no bo to przecież film o zombi. Siłą rzeczy spora dawka głupoty musi w nim być.