Ten film jest naprawdę ładny, miejscami wręcz prześliczny, więc powracam do niego co jakiś czas, aby nacieszyć oko. Albo nawet oba. Śliczni są przede wszystkim i przed wszystkimi Julie Condra i Mark Dacascos. Oboje. Zresztą tu nawet nóż umieszczony zostaje w klatce piersiowej Yôko Shimada - nie tak ładnej jak Condra, ale całkiem niebrzydkiej - w taki sposób, aby estetyka pozostała zachowana. Nie wspominając o intymnym zbliżeniu Emu i Yo, które jest tak wyestetyzowane, że reżyser zapatrzony w urodę obiektów zapomniał zupełnie, że potrzeba odrobinę namiętności, żeby ‘ruchomy obrazek’ nie był li tylko obrazkiem, ale poruszył przy okazji jakąś emocję.
A jednak nie oglądam beznamiętnie obrazu Christophe’a Gansa – co to, to nie. Jest w tym filmie element, który sprawia, że przestają kontrolować oddech, a ten przyśpiesza w rytm nieprawdopodobnie doskonałej ścieżki dźwiękowej skomponowanej przez Patricka O’Hearna, która nie zawodzi mnie żadnym dźwiękiem. Mało tego, każdy najdrobniejszy dźwięk tego soundtracku porywa mnie, zachwyca i odurza. Gdyby nie Patrick O’Hearn pewnie dawno już położyłabym ten film na jakiejś półce pamięci, gdzie mógłby sobie obrastać w pajęczynkę. Jak dotąd nie obrósł.