Film który można bez problemu ocenić dwoma rozłącznymi drogami, otrzymując
1)konsekwentny negat lub 2)artystyczny afirmat.
1) Ilość niekonsekwentów występujących w filmie jest niebezpiecznie zbliżona do tych, które
można naliczyć w najmniej krzywej części cyklu Harypoter, zaś cały klimat z dogmatycznie
naukowego przeszedł w nacjonalistycznie wyuzdany, czego skutkiem jest notoryczne
urywanie kwestii omawianych w kolejnych scenach i przechodzenie z dupy na dupę,
czyniące z projektu pseudoscjentyczny, sursymbiotorealny bełkot.
2) Odszczepienie od konwencji nie występuje, ponieważ projekt nie jest prequelem filmu
X-men, lecz rebootem nie powstałej odsłony. Jeśli zwrócić uwagę na nie posiadające
konkurencji w swoim roku kontrrewolucyjne esy, oraz wspaniałą surklasyczną muzykę i
wielowątkową, psychologiczno-empatyczną fabułę, które połączone tworzą dzieło o
artystycznym charakterze tłumaczącym drobne kiksy fizyczne, jest to arcy-dzieło.
Co wybieracie?