Twórcom filmu udał się prawdziwy wyczyn urastający wręcz do rangi niemożliwego – z dwóch komiksowych perełek (wspaniały “Origin” oraz jeszcze genialniejszy „Weapon X” Barry’ego Windsor Smitha) skleili koszmarny film przyprawiający o drgawki.
Gavin Hodd (którego poprzednie filmy „Tsotsi” i „Transfer” lubiłem) sprawia wrażenia twórcy który albo cierpi na ADHD, albo regularnie otrzymywał baty od producenta, który poganiał go z terminem, bo jego film skręcony jest w ekspresowym tempie poczynając od złego epilogu (kilka scen z jednego z tomów z „Genesis”) poprzez fatalną czołówkę (tak złego openingu na co dzień się nie ogląda), poprzez resztę koszmarnej zbitki motywów, a to z „Weapon X”, a to samozwańczej szarady opierającej się na wrzuceniu kilku lubianych ludków w uniwersum X-Men...
Niestety dobrego dramatu w tym nie ma, prawdziwych emocji także i nawet efektowna sieczka jest…nieefektowna, bo poraża okropną sztucznością (sceny ze spadającymi belami drewna, które nagle zatrzymują się jak gdyby nigdy nic, to tylko jeden z przykładów efektów specjalnych najgorszej maści). Po seansie w pamięci pozostanie więc tylko żenujące kicanie postaci po nierównościach terenu.
Nie dziwi więc później sytuacja, gdy laicy amerykański komiks o bohaterze (?) utożsamiają z nijaką bajeczką dla dzieci. Lecz skoro nawet studiu Marvel nie zależy na swych dzieciach, które sprzedawane są w ekspresowym tempie filmowcom za grube dolary, to komu ma zależeć? Pewnie widzom. Ci mogą co najwyżej pomarzyć o dobrej ekranizacji. A niech marzą. Daremne jednak są żale, próżny trud, bezsilne złorzeczenia…
Moja ocena - 2/10