Świeża relacja z festiwalu filmowego w Gdyni. 
 
Pierwszy gdyński, festiwalowy obejrzany strzał to "Zamach na papieża", mimo że jest jednym z mniej oczekiwanych filmów. Dlaczego? Nie jestem fanem Pasikowskiego. Krzysztof Kieślowski mówił o nim, że wie po co Pasikowski robi filmy. Ja do końca tego nie rozumiem. Nie jestem fanem kina akcji, zwłaszcza w polskim wydaniu. Mam poczucie, że wiem czego się spodziewać, dostrzegam w takich filmach pewną monotonię. W "Zamachu" jest identycznie. Często się mówi o niektórych twórcach, że kręcą wciąż jeden i ten sam film. Być może tak jest w tym przypadku. 
 
Przykuło moją uwagę, że w filmie nie ma ani jednej pozytywnej postaci. Właściwie śledzimy w nim głównego bohatera, który jest złym człowiekiem. W przypadku innej narracji, takiej bardziej obiektywnej widz zapewne czułby do niego odrazę. Jednak ze scenariusza "Zamachu" wyłania się schemat współczucia. Śledzimy filmowego "Bruna", który jest zabójcą na zlecenie, który potrafi z zimną krwią zabić każdego człowieka. Ale w sumie ma rację. Przecież kiedy ktoś krzywdzi małe dziecko spokojnie można rozwalić jego głowę młotkiem. 
 
Pierwszy film festiwalu jest dość brutalny. Mam wrażenie bardzo nierówny w odbiorze. Trochę tak jakby twórcy chcieli coś pokazać, ale nie powiedzieć wprost. Zaszokować, ale nie zdradzić po co. Potem postaci do kości zgniłych aparatczyków-komunistów wypowiadają kwestię, które mają za zadanie rozśmieszyć. Tak, widz festiwalowy jest zwykle podatny na śmieszne przekleństwa. Taki chyba jest odbiór filmu słodko-gorzki. Sentyment do "Psów" miesza się z karykaturalnymi kwestiami Bogusława Lindy. Niezłe ujęcia z treningu strzeleckiego, a w zamian finałowy Rzym sklejony z archiwów i ujęć ciężarówki i tłumu gdzieś tam na planie. A szkoda. 
 
Końcowa ocena to 4 z małym plusem. Zobaczymy jak tegoroczna stawka się rozkręci.