Twórcy próbowali ożenić kino artystyczne z hollywoodzkim blockbusterem. Niestety, z obu wzięli dokładnie to, co najgorsze. Z pierwszego nieznośną manieryczność. Z drugiego kompletną schematyczność i przewidywalność scenariusza.
I pomyśleć, że tak świetnie się zaczął. Pierwsze sceny urzekają fenomenalnymi zdjęciami, niesztampowym montażem, widzowi udziela się napięcie i nastrój. Potyczka z Arikarami to jedna z najciekawszych scen batalistycznych jakie widziałem.
Niestety, potem jest już tylko gorzej - a przede wszystkim po prostu nudno. Ile razy Di Caprio wygrzebywał się z czegoś, jęcząc przy tym i stękając? Z ziemi, spod liści, z jamy w śniegu, z brzucha konia, z namiotu? To już nawet przestało być nudne, bo stało się wręcz groteskowe. Niestety ja się grą tego bardzo dobrego aktora tym razem nie zachwycam, bo zdecydowanie tych jęków, stęków i generalnej męczarni było po prostu za wiele. Może i było to realistyczne, ale nawet realizm, podawany w zbyt dużej dawce, przeradza się po prostu w parodię. Podobnie rzecz się ma ze stroną wizualną. Ile razy operator uraczył nas ujęciem czubków drzew widzianych z dołu? Za pierwszym razem było to piękne, potem wywoływało jedynie ziewanie. Pierwsze rozległe panoramy dzikiej okolicy też zachwycały. Panorama nr 26 powodowała odruch patrzenia na zegarek.
Od razu widać, że reżyser sam sobie ten film wyprodukował. Zabrakło w ten sposób osoby decyzyjnej, która spojrzałaby na dzieło z dystansu i powiedziała: no wiesz, sorry, ale z 15 ujęć czubków drzew robimy 3. I wywalamy tę beznadziejną scenę ze spadaniem konno w przepaść, bo kompletnie nic nie wnosi do fabuły, a poza tym na milę widać, że ktoś tu przyoszczędził na animacji komputerowej.
Wszystko to jednak dałoby się wybaczyć, gdyby nie scenariusz. Zachwyty nad realizmem filmu są mało uzasadnione. Owszem, brudu, juchy, flaków etc. jest tu mnóstwo, ale sama historia jest tak schematyczna i przez to nierealistyczna, że aż trzeszczy. Główny bohater jest dobry jak anioł. Wszelkie wątpliwości, jakie możemy mieć odnośnie do jego obecnego zachowania czy też przeszłości zawsze są rozstrzygane jednoznacznie na jego korzyść. Główny antagonista to natomiast zło wcielone. Od pierwszej sceny widz ma nie mieć ani trochę wątpliwości, że Tom Hardy gra niedobrego gościa, którego mamy nie lubić. Gbur, cham, sobek, brutal i rasista. Dawno nie widziałem tak zmarnowanego potencjału aktorskiego, jak w przypadku tej beznadziejnie napisanej postaci. O niebo lepszy jest na szczęście drugi plan w osobach Kapitana i młodego Bridgera.
Rzekomego "realizmu" nie dodaje filmowi też to, że Arikarowie to istni imperialni szturmowcy. W starciu z każdym wrogiem są diabelnie skuteczni, ale głównego bohatera nie potrafią trafić z trzech metrów. To już po prostu zakrawa na lekką żenadę.
No i najgorsze bez wątpienia było to, że praktycznie już w chwili, gdy zawiązały się wątki wiadomo było doskonale, jak to wszystko się skończy. Przepraszam za rażący brak skromności, ale tym razem moje przewidywania co do poszczególnych elementów tej historii sprawdziły się dosłownie w 100%. Po prostu było widać jak na dłoni, jak poszczególne wątki muszą się zakończyć. Ktoś chyba pisał ten scenariusz na kolanie.
Reasumując - mocno się na tym filmie zawiodłem.