Gdyby w powyższym filmie nie było szczęśliwego zakończenia, to zostalibyśmy zostawieni z przeświadczeniem, że świat to jedno wielkie gówno, pełne złych ludzi, a życie nawet nie ma sensu, żeby to jakoś przetrwać.
I to jest chyba prawda. Ale oglądając taki film chcę zobaczyć happy ending. Chcę móc wierzyć, że ludzie mogą się zmienić, a sprawy mogą się ułożyć. I dlatego jestem wdzięczny Amerykanom, że mimo tego, że w rzeczywistości sprawy potoczyłyby się pewnie zupełnie inaczej, to oni i tak dadzą nam szczęśliwe zakończenie. Może banalne, może nielogiczne, ale szczęśliwe i dające nadzieję.
God bless America! ...if there is any God.
Strasznie mnie wymęczył ten film, chociaż nie powiem - bardzo mi się podobał. Gdyby nie końcówka, to pozostałabym do końca z tym nerwem ;). Jeśli chodzi o osoby, które są zniesmaczone happy endem, podziwiam masochizm, bo ja do końca nie wytrzymałabym w takiej atmosferze.
Ciągłe zmiany - raz jeden, a raz drugi z panów miał dobre chęci - ale tylko na przemian, nigdy jednocześnie... Jak dla mnie to udręka, gdyż uważam, że czasami szczera rozmowa przyniosłaby szybsze efekty.
W zakończeniu naciągane było porozumienie między małżonką Doyle'a a nim samym. Wychodzi na to, że nie była zbytnio konsekwentną kobietą, ale to już kwestia charakteru, a o tym nie sposób dyskutować :).