Już pojawiająca się na wstępie tego filmu notka uświadamia nam, z jakiego typu pozycją będziemy mieli do czynienia. Zgodnie z tym, co twierdzą twórcy, w wyniku działań Inkwizycji zginęło na przestrzeni wieków... osiem milionów ludzi (skąd te dane?!), zaś scenariusz ich dzieła został solidnie oparty na dokumentacji z trzech autentycznych procesów (ba!). Już na tym etapie wciska nam się rzadki kit i stara się manipulować emocjami widza. Trudno bowiem określić wymowę "Mark of the devil" inaczej niż jako głęboko antykościelną i antyklerykalną. Nie żeby mi to przeszkadzało, ale tendencyjność bijąca z omawianej tu produkcji, osiąga naprawdę potężne rozmiary. Gdybyśmy jeszcze na tym etapie nie wiedzieli, że oto przed nami kino eksploatacji w pełnej krasie, szybko zostajemy w tym uświadomieni, gdyż praktycznie od początku atakowani jesteśmy scenami dosadnie ukazanych tortur. Niektóre z tych obrazów również dzisiaj mogą zrobić wrażenie i są one, jakby nie patrzeć, główną atrakcją filmu. Jak w każdej szanującej się pozycji korzystającej z dobrodziejstw stylistyki gore, przyglądanie się sadystycznej przemocy służy tu za sens nadrzędny. Skąpa fabuła dostarcza jedynie pretekstu dla krwawego widowiska, które byłoby może i przerażające, gdyby nie to, że w swym groteskowym przerysowaniu bardziej śmieszy.
Dodać należy także parę słów na temat obsady: na pierwszym planie mamy tutaj antagonistów pod postaciami Herberta Loma i młodego Udo Kiera. Pierwszy udanie wciela się w obłudnego Inkwizytora-okrutnika, drugi z kolei odtwarza rolę jego poplecznika, który pod wpływem -a jakże! - uczucia, zaczyna dostrzegać niemoralne postępki swego mentora. Dla nich oraz kości łamanych, ciał szarpanych. Jeśli kogoś wymienione powyżej atrakcje nie przekonują, to spokojnie może skierować wzrok w innym kierunku, bo innych tutaj nie znajdzie.