"12 years a slave" to jeden z faworytów tegorocznego rozdania Oscarów. Nie ma się czemu dziwić: wiadomo, że Akademia lubi bić się w swą amerykańską pierś, mówiąc: "tacy byliśmy, ale to stare dzieje". Jednak nie tylko dlatego ów obraz ma wysokie szanse na statuetkę. Steve McQueen to jedno z najgorętszych nazwisk ostatnich lat i w swym najnowszym filmie jedynie potwierdza swą klasę jako reżysera. Sama historia bowiem nie należy do wyjątkowo porywających - o niewolnictwie opowiadano w kinie już tysiące razy, niejednokrotnie na znacznie bardziej drastycznych przykładach. Twórca "Wstydu" uniknął jednak pułapki popadania w dęte moralizatorstwo i kiwania paluszkiem: opowieść o Solomonie Northupie zrealizowana została ze smakiem, jest stonowana i przez to jeszcze bardziej poruszająca. "12 years a slave" łączy kameralność wcześniejszych dzieł Brytyjczyka z hollywoodzkim rozmachem i robi to w sposób bardzo naturalny. Świetne są tutaj w szczególności montaż i praca kamery, ogromnym atutem jest także aktorstwo. Wcielający się w głównego bohatera Chiwetel Ejiofor nie "przegina", nie szarżuje, przez co wypada nad wyraz naturalnie (łatwo sobie wyobrazić co z tą postacią mógłby zrobić jeden z czarnych ulubieńców amerykańskiej publiczności pokroju Denzela Washingtona). Na drugim planie mamy zaś wyśmienitego - po raz kolejny - Michaela Fassbendera, zdecydowanie jednego z najbardziej utalentowanych aktorów "młodego" pokolenia. Co więcej, tutaj nawet Brad Pitt (również współproducent) opiera się pokusie gwiazdorzenia, przyjmując na swe barki skromny (acz kluczowy) epizod. Łatwo było zrobić z tego tematu kolejne pretensjonalne nudziarstwo pełne czarno-białych kontrastów i niesmacznego patosu, tymczasem otrzymaliśmy pełnokrwiste, błyskotliwie zrealizowane kino. Choć i tak "Wstyd" nadal nie do przebicia.
Zgadzam się niemal w 100%, bo mnie jednak Fassbender trochę zawiódł... Jego postać była z pewnością najciekawsza, perwersyjna, targana demonami, ale wszystko to wybrzmiało "na pół gwizdka". Mam wrażenie że reżyser, chcąc być wiernym wspomnieniom Northupa (a scenariusz jest im bardzo wierny) troszkę Fassbendera skrzywdził, za mało dał mu okazji do popisu. No, ale nominacja do Oscara się należała...
A mnie sie wydaje, że Fess zagrał postać rówą Dicapri'eu w DżangoŁ. Tyle, że DiC wkurzył sie raz a mocno; a Fass wiele razy a słabiej ;P.
Wydaje mi się, że Fassbender wyciagnął z tej roli tyle ile się dało. Ale to Ejiofor jest jednak główną gwiazdą /objawieniem filmu.
Nie wątpię, raczej w scenariuszu upatruję winę tego, że mnie Fassbender ciut zawiódł.