Jedyny wniosek jaki się nasuwa, gdy patrzy się na ten wynik, tuż po Złotych Globach i przed Oscarami, to to jak zinfantylizowała się widownia na przestrzeni lat. Jeszcze pod koniec lat 90. filmy takie jak "WSZYSTKIE PIENIĄDZE ŚWIATA" Ridleya Scotta, "GRA O WSZYSTKO" Aarona Sorkina, "TRZY BILLBOARDY ZA EBBING" Martina McDonagha, "CZWARTA WŁADZA" Spielberga, "TAMTE DNI, TAMTE NOCE", czy "CZAS MROKU" Joe Wrighta budziłyby największe zainteresowanie. I święciłyby w kinach tryumfy bez pomocy gremiów/stowarzyszeń/krytyków/akademii. Byłyby najgorętszymi. Dziś są traktowane jak kino niszowe, dla tzw. wymagającego widza. Potrzebują wsparcia nagród, inaczej w ogóle umarłyby od razu. Oczywiście kino rozrywkowe zawsze było od popularniejsze od artystycznego kina hollywoodzkiego (bo jest coś takiego). "PARK JURAJSKI" zarabiał dużo większe pieniądze niż "LISTA SCHINDLERA". Ale mimo to ta wciąż budziła ogromne zainteresowanie. Zresztą po co daleko szukać, wystarczy spojrzeć na zainteresowanie jakie wzbudzały podejmujące ten sam temat "FILADELFIA" Jonathana Demme w latach 90. i "WITAJ W KLUBIE" w XXI wieku. W przypadku tego drugiego nawet Oscary nie były w stanie wzbudzić wielkiego zainteresowania. A przecież taka "FILADELFIA" wracała z gali praktycznie przegrana, a kina podbiła... Czy widzów naprawdę interesują dziś tylko antyutopie dla nastolatków, bajki, peleryny i efekty specjalne? Co za przygnębiające czasy...
Owszem, powtarzasz się, bo chyba nie rozumiesz jednego - lud od zawsze domagał się prostej rozrywki, niewymagającej myślenia. Sęk w tym, że można taką prostą rozrywkę zrobić dobrze, lub źle. No ale po co, lepiej wrzucić do jednego wora wszystkie proste filmy i narzekać, jaka ta publiczność jest zła i nie ogląda "mondrych" filmów.
Nic nie rozumiesz. Nie mam nic przeciwko rozrywce, sam ją oglądam. Chodzi o to, że obecna publiczność, tzw. lud ogląda niemalże tylko ją. I to się zmieniło w stosunku do lat poprzednich. Nie jest w stanie/nie chce/nie potrafi oglądać kina, które choć trochę odbiega od szeroko rozumianej rozywki. A umówmy się, kino Ridleya Scotta/Stevena Spielberga/Del Toro/Matthew McDonagha/Aarona Sorkina/Joe Wrighta do najtrudniejszych nie należy. To nie jest Paul Thomas Anderson, Von Trier, Almodovar, Sokurow, Seidl, Haneke czy Tarr. To kino wciąż daje przyjemność z obcowania z nim. A że wymaga myślenia? Czy to aż tak wiele?
Just push play:
https://theplaylist.net/remember-late-jonathan-demme-great-video-essay-use-close -20170426/
Trochę się wiąże. Jonathan Demme był właśnie reprezentantem intelektualnego kina hollywoodzkiego, które trafiło do szerokiej publiczności. Dziś nie miałby szans.
https://vimeo.com/214874175
To samo pytanie można by odnieść do literatury. Zobacz jak zmieniło się znaczenie rzeczownika "gwiazda" - kiedyś wybitni aktorzy (by pozostać przy kinematografii), dziś byle podfruwajka z Internetów określana jest mianem gwiazdy. Żeby było śmieszniej - to, co dzisiaj określa się kinem ambitnym (choćby te tytuły, które wymieniłeś), kiedyś stanowiłoby rozrywkę wyższych lotów. Granica się znacznie obniżyła. Czy warto nad tym zapłakać? Nie, ale warto się pochylić. Siła współczesnego głównego nurtu popkultury jest tak silna, że chyba tylko pozostaje się okopać i nie dać się przez ten kloaczny nurt porwać. "Odmóżdżacze" zawsze powstawały - i dobrze; dzisiaj jednak wyznaczają trendy w szeroko pojętej popkulturze. Wracam sobie czasem do "akcyjniaków" z lat 70., 80. i 90. - są o niebo lepsze niż współczesne mózgotrzepy.
Jutjubka zwykle unikam, ale obejrzałem. Tam całe mnóstwo "Tribute to...". Niektóre nawet przyzwoicie zmontowane.