Nintendo to firma z doświadczeniem i sukcesami, których mogą pozazdrościć inni giganci branży. Po ogromnym sukcesie Switcha, który ugruntował pozycję firmy na rynku ta postanowiła zrobić coś zupełnie nie w swoim stylu – wykorzystać swoją starą fabrykę i zamiast ją wyburzać, zamienić ją w muzeum własnego dorobku. Jako jedyna redakcja z regionu zostaliśmy zaproszeni do zwiedzania tego miejsca przed oficjalnym otwarciem i mieliśmy okazję osobiście przekonać się, czy muzeum jest równie imponujące, co wyniki sprzedaży ich ostatniej konsoli. Nasza wizyta w muzeum rozpoczęła się od specjalnie przygotowanej sali plastycznej, gdzie mogliśmy cofnąć się do korzeni Nintendo i stworzyć własne karty Hanafuda. Cała aktywność, w zależności od Waszych zdolności manualnych, może trwać od pół godziny do godziny. W moim odczuciu zdecydowanie warto dopłacić te 2000 jenów, aby zobaczyć, jak powstają karty Hanafuda i zabrać je ze sobą do domu. W sąsiedniej sali można kontynuować podróż w przeszłość, ucząc się gry na interaktywnej macie do Hanafudy. Specjalny rzutnik zamontowany na suficie podświetla elementy znajdujące się na macie, nawet jeśli ją przesuniecie. Same zasady gry są dość proste – na początku gracze dobierają karty, które układają przed sobą jako swoją "rękę", oraz tworzą dwa rzędy kart wspólnych, w których będą później szukać par. Nagrodą jest zebranie całej talii, a także to, ile par uda się ułożyć. Rozgrywka jest szybka i satysfakcjonująca, więc jeśli macie ochotę zgłębić historię nie tylko firmy, ale i kraju, warto dopłacić 500 jenów.
Właściwe zwiedzanie rozpoczęliśmy na drugim piętrze głównego budynku, gdzie mogliśmy zobaczyć pełną gamę produktów stworzonych przez Nintendo na przestrzeni lat. Od kart Hanafuda z 1889 roku, przez zabawki takie jak Ultra Hand i Love Tester, aż po planszówki z lat 60. i 70., muzeum pokazuje bogatą historię Nintendo jako producenta zabawek i gier. Ta część prezentuje pierwsze eksperymenty firmy z grami elektronicznymi, takie jak TV Game Racing 112, a także późniejsze hity, jak Game & Watch czy Pokémon Mini.
Regały z eksponatami zostały ustawione w dość nietypowy sposób – przerwy między nimi tworzą kształt gwiazdy, a sama ich kolejność zachęca do samodzielnego odkrywania kolejnych epok w historii firmy, zamiast narzucać konkretne ścieżki. Znajdziemy tutaj strefy poświęcone każdej konsoli Nintendo, a każda z nich opiera się na tym samym schemacie – przed regałem znajduje się gablota, w której po raz pierwszy oficjalnie przez Nintendo zaprezentowano "rozbebeszony" sprzęt. Obok niego wystawiono różne wersje konsol oraz ich opakowania, uwzględniając oczywiście różnice regionalne (np. Famicom vs NES). Regały z kolei prezentują najpopularniejsze tytuły z każdej platformy, z uwzględnieniem edycji regionalnych lub ich braku. Prawa strona każdego regału poświęcona jest akcesoriom, które, podobnie jak gry, są w tak dobrym stanie, że aż trudno uwierzyć, iż Nintendo nie korzystało z pomocy jakiegoś podróżnika w czasie.
Jednak ta wystawa to nie tylko gry i konsole – to także wcześniejszy dorobek firmy, i to nie tylko w postaci wspomnianych kart Hanafuda. Możemy zobaczyć tutaj również różnego rodzaju zabawki i gadżety, które firma wyprodukowała na przestrzeni ostatniego stulecia. Od zabawek na licencji Disneya, po takie kurioza jak urządzenie "Love Tester" (do którego wrócimy później), wystawa pokazuje, jak niezwykłą drogę musiała przejść japońska firma, aby znaleźć się w miejscu, w którym jest dzisiaj. Co ciekawe, na wystawie można obejrzeć także reklamy tych produktów, które dzięki specjalnym głośnikom są słyszalne tylko wtedy, gdy stoimy bezpośrednio pod konkretnym ekranem. Wystarczy zrobić krok w bok, a dźwięk staje się niemal niesłyszalny.
Trzeba przyznać, że Nintendo przy tworzeniu tej ekspozycji kierowało się tą samą filozofią, którą stosuje przy swoich grach – czyli dopracowało każdy, nawet najmniejszy detal. To podejście jest widoczne na każdym kroku. Na terenie muzeum można znaleźć ukryte smaczki: za jednym z okien relaksuje się na dachu Pikmin, na jednej z lamp na parkingu zadomowił się pikselowy Donkey Kong, a cały plac przed wejściem do muzeum skrywa wielkie odniesienie do gier z serii "Mario", które można dostrzec dopiero z lotu ptaka.
Kolejną atrakcją, którą odwiedzający mogą zobaczyć po raz pierwszy, są różnorodne prototypy. Na specjalnej wystawie przedstawiono całą ewolucję m.in. Wii Balance Board. To urządzenie początkowo miało formę okrągłej platformy z jednym czujnikiem, by ostatecznie przybrać kształt, jaki znamy dzisiaj. Stało się to głównie dzięki sugestii Shigeru Miyamoto, który zauważył, że Balance Board powinien mieć szerokość ramion, aby był wygodniejszy. Kto wie, czy bez tej zmiany sprzęt sprzedałby się tak dobrze i trafił do Księgi Rekordów Guinnessa.
Po spędzeniu blisko trzech godzin w części muzealnej przyszedł czas na prawdziwą zabawę – sekcję interaktywną znajdującą się na parterze budynku. Chciałbym napisać, że można tu spędzić długie godziny, ale nie jest to takie proste. Każdy gość muzeum ma na swojej karcie 10 złotych monet (jakżeby inaczej) do wykorzystania. Większość atrakcji kosztuje 2 monety, co daje odwiedzającemu możliwość skorzystania z przynajmniej pięciu aktywności podczas jednej wizyty. Biorąc pod uwagę, że do wyboru jest co najmniej pięć różnych klatek z baseballem, nowoczesna wersja "Love Testera", strzelnica dla Zapperów, a przede wszystkim możliwość grania na wielkich kontrolerach Nintendo w trybie dwuosobowym (każdy gracz musi wykorzystać 2 monety), a także bardzo ograniczoną dostępność biletów, których zakup odbywa się poprzez losowanie, trudno jest sprawdzić wszystkie atrakcje w trakcie jednej wizyty.
Nasze karty miały nieskończony zasób monet, więc mogłem przetestować wszystkie atrakcje. Gdybym jednak wybrał się tam na własną rękę, miałbym spory dylemat, na co przeznaczyć swoje monety. 10 monet to w obecnych warunkach po prostu zbyt mało. Choć goście na pewno będą się świetnie bawić dzięki dostępnym atrakcjom, mogą odczuwać pewien niedosyt, że nie udało im się spróbować wszystkiego. Gdybym miał jednak wskazać swoje ulubione, zdecydowanie byłyby to baseball w klatce, przy którym spędziłem najwięcej czasu, oraz strzelnica z Zapperami.
Na samym końcu na zwiedzających czeka sklep z produktami dostępnymi wyłącznie w muzeum, co z pewnością stanie się prawdziwą gratką dla kolekcjonerów, którym uda się wylosować bilet w loterii. W asortymencie znajdziemy koszulki, kubki, długopisy i przypinki, dedykowane każdej konsoli Nintendo – od NES-a po Switcha. Jeśli chodzi o ceny, przy obecnym kursie nie są one wygórowane – koszulka z logiem wybranej konsoli kosztuje około 80 zł, a losowy breloczek w kształcie kontrolera to wydatek rzędu 30 zł.
Blisko sześć godzin, które spędziłem w tym miejscu, było pełne nostalgii, choć z zachowaniem pewnego dystansu. Jeśli zdecydujecie się na stworzenie własnych kart Hanafuda i rozegranie nimi partii, wizyta w muzeum będzie Was kosztowała łącznie niewiele ponad 150 zł. Czy to dużo? Myślę, że nie, biorąc pod uwagę liczbę atrakcji czekających na zwiedzających. Samo muzeum to fantastyczny obiekt, który na pewno dostarczy fanom Nintendo i nie tylko mnóstwo frajdy, jednak dopóki bilety pozostaną limitowane, niewielu będzie miało szansę w pełni skorzystać ze wszystkiego, co ma do zaoferowania.
Wyjazd odbył się na zaproszenie firmy Nintendo.