Poniżej zamieszczam zwięzłą charakterytykę kompozytora (innowatora) w dziedzinie muzyki eksperymentalnej - Ryoji Ikedy. Opis pochodzi z lastfm.pl (całość tutaj: http://www.lastfm.pl/music/Ryoji+Ikeda) - wybaczcie, ale nie chce mi się za bardzo samodzielnie pisać:
"Ryoji Ikeda (ur. 1966)
Jeden z czołowych japońskich kompozytorów elektronicznych. Ryoji skupia się na szczegółach ultradźwięków i częstotliwości oraz na esencjonalnej charakterystyce dźwięku samego w sobie. Jego twórczość eksploatuje fizyczne własności dźwięku, jego rolę w ludzkiej percepcji oraz w matematycznej kombinacji muzyki, czasu i przestrzeni. Używając komputera i technologii cyfrowych do granic możliwości, Ikeda rozwinął specyficzne „mikroskopowe” metody inżynierii dźwięku i kompozycji. Od 1995 poprzez swoje koncerty, instalacje i nagrania był bardzo zaangażowany w sound art. Jego albumy ” +/- „(1996), „0 degrees”(1998) i „Matrix” (2000) zostały osławione przez krytyków jako najbardziej radykalne i innowacyjne przykłady współczesnej muzyki elektronicznej.
Wraz z Carstenem Nicolai’em (aka Alva Noto - przyp. mój) pracuje nad wspólnym projektem nazwanym ‘cyclo’, który bada struktury błędu oraz powtarzalność loopów w softwarze i w muzyce programowanej komputerowo, wraz z modułami audiowizualnymi dla wizualizacji w czasie rzeczywistym.
Wszechstronność jego badań pokazuje także współpraca z choreografem Williamem Forsythe’m z Frankfurt Ballett, z artystą współczesnym Hiroshim Sugimoto, architektem Toyo Ito oraz kolektywem artystycznym Dumb Type. Ryoji Ikeda jest laureatem nagrody Golden Nica w ramach Prix Ars Electronica 2001 w kategorii muzyki digitalnej."
Dla zachęty dodam recenzje dwóch wydawnictw Ryoji Ikedy - napisane przez Kamila Antosiewicza (pozdrowienia) pochodzące ze strony serpent.pl (całość tutaj: http://serpent.pl/recenzje/i.html):
"Ryoji Ikeda "+/-" Touch 1996
Japonia uosabia w sobie wszystko co ekstremalne. Podziemna kultura Kraju Kwitnącej Wiśni zrodziła patologie każdej niemal sfery życia; patologie życia, które sięgają często samej śmierci (kto zna takie produkcje filmowe jak np. seria "Guinea Pig", czy "Niku Daruma" ten wie o co chodzi hehe - przyp. mój). W paradoksalny sposób afirmacja egzystencji jest dla wielu Japończyków zaprzeczeniem przymiotów i pozornych symboli piękna człowieka kultury Zachodu. Bondage, tortury, hałas - te trzy rzeczy z pewnością znane są miłośnikom skrajności na całym świecie. Każdy szanujący się fan muzyki wie zapewne, że najbardziej ekstremalne formy muzyczne powstały nie na Starym Kontynencie, czy równie w poczciwej Ameryce. Ryoji Ikeda jest książkowym przykładem japońskiego estety. Wysmakowane, ultraminimalne wydanie płyty (znaki + i - w różnych kombinacjach na białym tle. Nie więcej niż trzy na stronę książeczki!) to tylko wprawka do tego, co czeka nas po puszczeniu srebrnego krążka (z całym szacunkiem, ale nie wyobrażam sobie, jak tej niewiarygodnie sterylnej dźwiękowo płyty można słuchać z winylu). Częstotliwości. Wycyzelowane, precyzyjnie wycięte świetlnym ostrzem laserowego lancetu, z dokładnością do jednego mikrona. Przepraszam, Herca. Pierwsze trzy utwory stanowią wariacje wokół tego samego tematu. Lekki beat (czy to słowo nie kojarzy się źle?), na który składa się trzask, szum i pisk. Wszystko pomimo chirurgicznej bieli wciąż obecnej w naszych głowach, układa się w zadziwiająco przyjemną całość. W zasadzie jest tu bas, są średnie i soprany - kawałki nie łamią na siłę żadnych standardów. Ale to nie techno, to zwiastujące początek nowej ery w muzyce post-cośtam, gatunek i styl, który dopiero od niedawna znajduje właściwe sobie pojęcia i terminy ułatwiające jakąkolwiek rozmowę i jego identyfikację. Mikrofalowe (tak, to właśnie jeden z nich) kliknięcia wypełniają trzy kolejne kompozycje. Sterowane powoli ręką skośnookiego chirurga fal dźwiękowych docierają na powierzchnię, to znów chowają się, wykorzystując nieznane jeszcze prawa akustyki. Potem potrójna seria dronów. Bas, buczenie, dudnienie i seria interferencji. To koniec? Nie, jeszcze jeden utwór. Nic nie słychać? To 18000 Hz. A może 19000? No tak, niektórzy mają stępiony słuch. Ta płyta adresowana jest do zdrowych, młodych melomanów (ten zmysł gaśnie z wiekiem), gdyż "wysokie częstotliwości wykorzystane zostały na niej w taki sposób, że słuchacz staje się ich świadomy dopiero, gdy znikną". Proste?"
"Ryoji Ikeda "Matrix" 2CD Touch
Dwupłytowy album głównego przedstawiciela estetyki wysublimowanych pisków zainteresuje tylko wytrwałych amatorów meandrów estetycznych doznań. Pierwszy krążek zawiera tylko i wyłącznie pulsujące sinusoidy, nic poza tym. Zero bitu, zero szumu, zero przejść, cięć, zero wahań dynamiki. I - co nie dla wszystkich może być oczywiste - zero nawiązań do filmu pod tym samym tytułem. Tylko pulsujące, ciągnące się dźwięki. Ikeda drażni słuchacza, realizując konceptualne posunięcia pełniej niż na poprzednich płytach. To zdecydowanie nie jest album do delektowania się w wygodnym fotelu z nałożonymi słuchawkami. Ale i to nie jest to nic nowego - trudno kontemplować jego wcześniejsze produkcje w ten sposób. Nie jest to również nic złego. W zalewie płyt tylko i wyłącznie do słuchania, może warto skusić się na coś zupełnie innego? Pierwszy krążek nosi podtytuł "for rooms" i, jak sama nazwa wskazuje, najlepiej sprawdza się w zamkniętych przestrzeniach. Poprzez wykorzystanie pulsujących sinusoid, czyli dźwięków o w miarę jednolitej charakterystyce, (wahnięcia w częstotliwości i dynamice są jednostajne i stałe, zmieniają się tylko nieznacznie wraz z upływem czasu), Ikeda wkracza na pole zajmowane do tej pory przez akustyków, czyli ludzi parających się umieszczaniem dźwięku w pomieszczeniach. Płynące z głośników fale wydają się statyczne i monotonne, lecz wystarczy dosłownie uszyć głową, by okazało się jak zawodne są nasze uszy. Wskutek odbić o ściany pomieszczenia odsłuchowego, pierwsza część "Matrix" ożywa z każdą zmianą pozycji w przestrzeni przez słuchacza. Gdy po raz pierwszy usłyszałem tę płytę w domu mojego dobrego kolegi (odtwarzana była z niepozornych, komputerowych głośników), zostałem zachęcony do swobodnego poruszania się po domu. Nie mogłem uwierzyć własnym uszom! Byłem zwodzony za każdym krokiem. Mimo, iż głośniki znajdowały się w innym pomieszczeniu, bez trudu byłem w stanie zlokalizować źródło dźwięku. Oczywiście za każdym razem dobiegał on z innego punktu, niż mogłoby się wydawać. Ta na pozór oczywista cecha fal dźwiękowych w przypadku "muzyki" tak oszczędnej i esencjonalnej uległa wyeksponowaniu i uwypukleniu. Lecz lokalizacja to jedno. Drugą cechą, która modyfikuje się wraz ze zmianą naszego położenia podczas słuchania, jest wysokość dźwięku i swoiste "filtrowanie", któremu podlega dźwięk podczas podróży pomiędzy głośnikami, ścianami a naszymi uszami. Wystarczy obniżyć głowę o kilkanaście centymetrów, nie mówiąc już o jej obróceniu o kilkadziesiąt stopni, by wychwycić wyraźną różnicę. Raz słychać basy, raz soprany, raz średnie z basami. Drugi krążek, ".Matrix", należy traktować raczej jako bonus do konceptualnej, zwartej całości "Music for rooms". Te klimaty znamy już choćby z rewelacyjnej "+/-", nie mówiąc o całej fali nagrań post-techno-minimalistów skupionych wokół wytwórni Rastermusik. W porównaniu z nadającą się idealnie do sal galerii sztuki współczesnej pierwszą płytą, druga stanowi "przewidywalny", acz dający się lubić przelot po wcześniejszych dokonaniach tego znakomitego japońskiego artysty."
Nic dodać, nic ująć ;)