Spośród wielu niezaprzeczalnych wad filmu "Indiana Jones i królestwo kryształowej czaszki", pierwsza jaka rzuca mi się w oczy, to brak szacunku dla poprzednich części. Przejawia się to wielu składowych filmu.
Jeśli idzie o mnie, to jednym z największych rozczarowań są zdjęcia Janusza Kamińskiego. Muszę przyznać, że nigdy nie pomyślałbym, że to właśnie on między innymi przyczyni się do marnej jakości filmu. Bo jeśli zawodzi scenariusz, jeśli zawodzi reżyser, to myślałem, że chociaż od strony wizualnej nie będzie można mu nic zarzucić (i nie chodzi o to, że to dlatego, że Kamiński jest jednym z największych fotografów kina, po prostu byłem pewien, że ojciec serii, nie pozwoli by jego ukochanemu dziecku mogła stać się jakaś krzywda). A jednak, jak wszyscy, to wszyscy.
Już od początku widać, że Kamiński (dopiero co wsławiony – zasłużenie zresztą - odkrywczymi zdjęciami do „Motyla i skafandra”) nie odrobił pracy domowej z poprzednich części (gdzie autorem zdjęć był Douglas Slocombe). Aby utrzymać nastrój i klimat serii, należało zrobić wszystko, by widz czuł, że niezauważenie przechodzi z trzeciej części w czwartą. Tymczasem od początku Kamiński daje znaki, że wcale nie ma takiego zamiaru. Od razu jest coś nie tak. Pierwsza scena i wiemy, że to nie jest „Indiana Jones”: spotkanie pędzących samochodów pochodzi z zupełnie z innego filmu. Pamiętam, że oglądając to, czoło natychmiastowo zrosił mi pot, pytałem się w duchu: „czy ja oglądam Wojnę Światów? (scena ucieczki rodziny Raya Ferriera z miasta)”. Próbowałem się uspokoić, ale potem niestety nie było lepiej.
Skąd taka dezynwoltura u Kamińskiego? Czyżby próżnie myślał, że kręcenie takiego filmu jak „Indiana Jones” to łatwa sprawa. Pochopny, i jakże druzgocący w skutkach, osąd. Dlaczego, gdy Indy z Muttem wchodzą do celi prof. Oxleya, nic w niej nie widać. „Jaśniej”, chcę krzyknąć. Indiana coś zapisuje, ale nie dane mi poznać, co? Słyszę tylko z ekranu, że to piktogramy. „Acha, chyba że tak”.
No i scena, gdy wchodzą do świątyni tuż przed otwarciem wrót przy pomocy Kryształowej Czaszki: sala jest pełna artefaktów. Szkoda, że Kamiński tak blisko ustawia kamerę, że nic w niej nie widać. U Slocombe’a wszystko było potężne, miało rozmach i oddech, robiło wrażenie (a przecież musi, oglądamy przecież widowisko), tu nawet jeśli takie było, to operator po mistrzowsku zmarnował pracę scenografów.
Najłatwiej jest ocenić pracę obu operatorów, porównując, jak została nakręcona klasa, w której uczy dr Jones. W poprzednich częściach to, choć ta sama, rozległa sala. W „Czaszce” to klitka, odnosi się wrażenie, że Kamiński nie umiał tam nawet wejść. Jak zrobił to Slocombe, że mu się udało, pozostaje dla mnie zagadką. I tak już jest z całym filmem, to co mogło wydawać się widowiskowe i byłoby bez wątpienia w ujęciu angielskiego operatora, w wykonaniu Polaka jest po prostu małe i śmieszne.
Dlaczego zdjęcia nie są brudne i „spalone w słońcu”? Powinny być matowe, a są gładkie. Oglądając kadry w starych częściach czuło się brud, piasek, suchość i upał doskwierające bohaterom w egzotycznych krainach. Widz lepił się od potu wraz z Indianą. W „Czaszce” (choć obszary penetrowane przez archeologa są nie mniej gorące) temperatura jest co najwyżej letnia, a zdjęcia, cóż … folderowe.
I najważniejsze, gdzie się podziało kanoniczne zbliżenie na twarz, oczy Indiany w obliczu czegoś niespodziewanego (w „Poszukiwaczach zaginionej Arki”, gdy kosz z porwaną Marion Ravenwood tonie w morzu innych koszy niesionych przez egipskich handlarzy; w „Świątyni Zagłady”, gdy Indy po wygranym pojedynku z dwoma żołnierzami kultu Kali, dostrzega całą armię morderczego kapłana; w „Ostatniej Krucjacie”, gdy podczas bójki na motorówkach dostrzega przybliżający się pracujący wirnik od silnika statku). Bez tego spojrzenia nie ma Indiany.
I nie ma.
Wstyd, panie Kamiński, wstyd.
PS.
Napisałem to, bo gdy minął już pewien czas, odkąd obejrzałem „Czaszkę”, chyba ochłonąłem i pomyślałem, że może styl Slocombe’a jest nie do podrobienia (choć nie mogłem ciągle dać w to wiary, zwłaszcza po wieści, że Spielberg specjalnie dla tego filmu, aby nie zatracić dawnego klimatu opowieści, kazał robić zdjęcia na sprzęcie z lat 80., takim jakiego używał wówczas).
Obejrzałem jednak niedawno nie za dobry film pt. „Egzorcysta: Poczatek” z porywającymi zdjęciami Vittorio Storaro. Ech, gdybyż „Indy 4” takie miał…