Czy architektura może wyrazić ducha religii bardziej niż ich spisane kanony? Budowle pomagają oddzielić skończone od nieskończonego. Zapewniają ochronę przed tym, co bezgraniczne, a jednocześnie tworzą poczucie bezmiaru. Film zgłębia przestrzeń rozmaitych świętych miejsc, definiowanych szerzej niż tylko budynki kościelne. Śledzi "duchowe życie" w architekturze, sztukach pięknych i w naturze. Kamera zanurza się w pozamiejskich pejzażach i budynkach, traktowanych jak szkatułki, w których zamknięto nieskończoność, życie i śmierć. Poznajemy bohaterów, którzy konfrontują się ze "świętą przestrzenią", jej konstrukcją i reinterpretują ją na nowo. Są wśród nich architekci: Peter Zümthor, Peter Märkli i Álvaro Siza Vieira, a także muzyk, wirtuoz perkusji Jojo Mayer i artyści sztuki współczesnej Janes Turrell i Cristina Iglesias. Wszyscy starają się zdefiniować architekturę przez emocje i relacje między różnymi formami i elementami przestrzeni.
Narrację filmu, zawieszoną pomiędzy formułą monologu i rozmowy, prowokuje dźwięk automatycznej sekretarki - swoisty refren obrazu Thomasa Imbacha. Intencją dzwoniącego jest tu dialog, jednak konieczne okazuje się ograniczenie do kilkunastosekundowego komunikatu, który - choć skierowany do konkretnych uszu i celowo wybranego rozmówcy - musi pozostać zawieszony w próżni. Wydaje się, że ów rozmówca czai się gdzież po drugiej stronie słuchawki, lecz mimo to chce pozostać w ukryciu, odroczyć kontakt. Zostaje nagranie: zapis chwili, słowny brudnopis, sklejony ze skrawków informacji i urywków refleksji. Po czasie: swoisty pamiętnik, bezcenny stenogram. Słuchowisko. Gdy ci, których głosy wracają (czy to w codziennych, rutynowych zawiadomieniach, czy w pełnych niecierpliwości oddzwonieniach, lub w całkiem intymnych i egzystencjalnych zwierzeniach) odchodzą, starzeją się, znikają albo przestają się odzywać, rejestracja głosu okazuje się bezcenna. Godna tego, by uczynić ją motywem przewodnim i ramą dokumentu. To właśnie te fragmenty, zapisane na telefonicznym aparacie, tworzą filmową opowieść. Opatrzone gęsto muzyką, zderzone z poetyckim obrazem: pejzażem zza okna, miejskim krajobrazem lub studium szczegółu, układają się w historię kilku lat życia. To własnie ten okres rekonstruuje reżyser. Nie brak w tym filmie autoironii, szczerości oraz szacunku do tego, co wydaje się zwyczajne i proste, a z biegiem czasu nabiera jednak znaczenia. Z nagrań wyłania się życie rodziny, która towarzyszy umierającemu ojcu. Widać to ślady miłości, przyjaźni, tęsknoty, żalu, ale i oburzenia. Film dotyka kwestii jednoczesnej bliskości i oddalenia, obecności i braku. Nagrany na taśmie głos staje się metaforą stanu, w którym znajduje się człowiek nieustannie doświadczający kontaktu z innymi i z sobą samym poprzez medialne zapośredniczenia. Przede wszystkim jednak ten film jest opowieścią o upływie czasu i nieuniknionych zmianach, jakie przynosi życie. Ale jest to także obraz o umiejętności doceniania trwającego momentu.
Peter Mettler to znany wizjoner kanadyjskiego kina. Jego nowy film "Gambling, Gods and LSD" jest dynamiczną wyprawą w głąb transcendencji. Reżyser łączy w tym obrazie swą podróżą zarówno kraje, kultury jak i miejsca w czasie czy przestrzeni. Mettler odwiedza Toronto, Las Vegas i Szwajcarię. W Toronto jest świadkiem religijnego uniesienia grupy wiernych w kościele, w Las Vegas obserwuje burzenie jednego z hoteli i prowadzi rozmowę z Evą, sądzącą, że objawia jej się Bóg. Natomiast w Szwajcarii spotyka Alberta Hofmanna - twórcę LSD oraz grupę hindusów, kręcących film. Potem wyrusza do Indii...
Świat, do którego właśnie wkroczyliśmy, przypomina futurystyczną maszynę. To kolos z betonu i szkła, z komputerowym sercem pulsującym niekończącym się strumieniem danych, podczas gdy setki istot w jego labiryntowych żyłach są próbują utrzymać te dane pod kontrolą. Jaki jest najlepszy sposób na przedstawienie codziennej pracy w ogromnym centrum komputerowym firmy finansowej Zurychu? Odpowiedź brzmi: spędzić miesiące będąc tam, obserwując je od środka, kompilując i klasyfikując 70 godzin materiału filmowego, a następnie montując ten materiał na pozornie niezwiązane ze sobą elementy - bez najmniejszego komentarza - za pomocą gorączkowego montażu i cięć, aż cały wielki system rozsypie się w pył. W rezultacie powstaje absurdalny, seryjny balet w stylu Jacquesa Tati, przedstawiony w formacie staccato. Metoda ta podkreśla stres, alienację i materializm, na jakie naraża nas współczesny świat wszechmocnego komputera.