zawsze uważałam go za bardzo dobrego aktora i jego rola w mistrzu była tez naprawde niezła, ale przy Phoenixie wypał słabo. Polecam:
http://zaliczone.blogspot.com/2013/03/mistrz-czyli-wyczucie-i-smak.html
Nie, Hoffman nie wypadł słabo. Każdy z nich jest rewelacyjny w "Mistrzu", tylko należy wziąć pod uwagę, że mieli do zagrania zupełnie inne postaci. Hoffmanowi za piosenkę o Szanghaju w końcówce filmu, Oscar należał się w ciemno. To erotyczne napięcie między bohaterami sięgające zenitu! Co za scena. Warta każdego Oscara.
ile osób, tyle zdań. Hoffman był świetny i moim zdaniem miał rolę bardzo charakterystyczną, Phoenix zaś stąpał wręcz po granicy absurdu i ta brawura się opłaciła.
Hoffman nie mógł, tak jak Phoenix, grać przygłupa, gdyż grał mistrza, który ma być przecież wzorem dla innych. Stąd też gra Hoffmana odbywała się na zupełnie innym poziomie wrażliwości. Dla mniej wyrobionego widza, Phoenix będzie bardziej rzucał się w oczy, bo niewyraźnie mówi, bo głupkowato się śmieje, bo pierdzi itd. Ale Hoffman w niczym mu nie ustępuje i też dał prawdziwy koncert gry aktorskiej. Zasłużyli na Oscara, tak jeden, jak i drugi.
dziękuję za miłe słowa. bardzo spłycasz rzeczy, nie wiem czy na rzecz nieco obrazliwego monologu, czy naprawde tak widzisz postaci grane przez aktorów, że oceniasz, parafrazując, charakter phoenixa jako pierdzącego durnia. oboje działali w przestrzeni mocno schizofrenicznej. Mistrz nie był w rzeczywistości dla nikogo mistrzem (w sensie wzoru dla naśladowania), ani dla rodziny, ani dla Freddy'ego. był jedną wielką blagą, oszustem i płytkim człowiekiem, pełnym niskich instynktów.
Ale chyba nie bede się dalej produkować, bo rzucasz wyświechtanymi "poziomami wrażliwosci" ,"mniej wyrobionymi widzami", a na uzytek "udowodnienia" swojej teorii (a przecież nie ma czego udowadniac), spłycasz do najnizszego poziomu grę drugiego, wybitnego aktora. i tym samym przeczysz sam sobie, przed chwilą piszącemu: Każdy z nich jest rewelacyjny w "Mistrzu".
Pokłócili się, zwyzywali i dyskusja zakończona. ;)
Według mnie bardziej na Oscara zasługiwał Phoenix. Był to pierwszy film, jaki z nim obejrzałem i jego rola wywarła na mnie niesamowite wrażenie, np. scena gdy odpowiada na pytania Mistrza bez zmrużenia oka. Rola, którą przebił nawet Day-Lewisa, zostawiając daleko w tyle pozostałych nominowanych. No ale w starciu z tak proamerykańskim filmem jak Lincoln, naśmiewający się z reguł Hollywoodu Phoenix był bez szans.
Natomiast Seymour Hoffman to jeden z moich ulubionych aktorów w ogóle i choć jego rola była może mniej porywająca to on poniżej pewnego poziomu nigdy nie schodzi. I tutaj nie zawiódł, a sceny, w których śpiewał były najlepszymi z jego udziałem. Reasumując, w tym znakomitym pojedynku aktorskim nie ma przegranych, wygrało kino.
No jasne, obydwaj są w "Mistrzu" świetni. A Day-Lewis choć wybitny w "Lincolnie", to jednak gorszy niż Phoenix w "Mistrzu" i nawet powiedziałbym, że lekko irytujący jako niemal wiecznie święty pan prezydent.