Recenzja filmu

Ewa (2010)
Adam Sikora
Ingmar Villqist
Barbara Lubos-Święs
Andrzej Mastalerz

Ewa obiera ziemniaka

Jedyną atrakcją filmu jest to, że bohaterowie mówią śląską gwarą. Nie wiem, czy to wystarczy, by wybrać się na "Ewę" do kina.
Parę miesięcy temu pokazaliśmy na stronach Filmwebu klip o polskim kinie przygotowanym na festiwal w Melbourne. Wszyscyśmy się wtedy zaśmiewali z Geoffreya Rusha dumnie wypowiadającego słowa "obrałem ziemniaka". Jednak klip ten idealnie podsumowywał polskie kino, w którym nic się nie dzieje, rzeczywistość jest ponura, ludzie zmęczeni, a cycki i morderstwo wydają się jedynymi atrakcjami, ale i tak nic z nich nie wynika. I dokładnie takim filmem jest "Ewa", wspólny projekt Adama Sikory i Ingmara Villqista.

Rzecz zaczyna się od ujęcia rozwalającego się budynku gdzieś na Śląsku. Z bramy wyłania się kobieta "lekko" poturbowana. Słaniając się na nogach, dociera do czyjegoś mieszkania. Reszta filmu odsłania przed nami kulisy tego, jak do tej sytuacji doszło. Choć, rzecz jasna, wiemy już jak: życie dało się bohaterce mocno we znaki. Okazuje się, że pobita kobieta jeszcze nie tak dawno temu była całkiem normalną żoną i matką. Jej rodzina ledwo wiązała koniec z końcem, bo mąż zwolniony z kopalni nie mógł znaleźć nowej pracy. Ona za to właśnie dostała dobrze płatną posadę sprzątaczki u zamożnej kobiety interesu. Blondwłosa paniusia to w rzeczywistości burdelmama, a bohaterka już wkrótce sprząta nie tylko w jej mieszkaniu, ale i w przybytku uciech cielesnych. Ciąg dalszy możecie sobie sami dopisać.

Pomysł na historię o okrutnym obliczu kapitalizmu i fałszywym blasku blichtru, na który łapią się naiwne ofiary losu, nie był może oryginalny, ale dawał duże pole do popisu. Niestety, twórcy poszli po linii najmniejszego oporu, tworząc schematyczną opowieść zbudowaną na taniej demagogii. Pokazując ponurą rzeczywistość tych, którym kapitalizm w polskim wydaniu nie przyniósł korzyści, epatują obrazkami przypominającymi spoty wyborcze opozycyjnych partii.

Sikora i Villqist w bezwstydny sposób gwałcą intelektualnie główną bohaterkę, udając, że są zainteresowani jej osobistą historią, podczas gdy w rzeczywistości jest ona im potrzebna tylko jako ilustracja dla konkretnej sytuacji. Dlatego też jest mi naprawdę szkoda Barbary Lubos-Święs, która stworzyła interesującą kreację. Jak się okazało, niepotrzebnie się wysilała, bo reżyserom nie zależało na kobiecie z krwi i kości, a na wyrazistym symbolu upadku naszych czasów.

Jedyną atrakcją filmu jest to, że bohaterowie mówią śląską gwarą. Nie wiem, czy jest to jednak wystarczający powód, by wybrać się na "Ewę" do kina.
1 10
Moja ocena:
4
Rocznik '76. Absolwent Uniwersytetu Warszawskiego na wydziale psychologii, gdzie ukończył specjalizację z zakresu psychoterapii. Z Filmweb.pl związany niemalże od narodzin portalu, początkowo jako... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones