Recenzja filmu

Ciemne sprawy (2011)
Kivu Ruhorahoza

Kino z głowy

Kontrast między wizją dzieła istniejącą w umyśle artysty a jego realizacją w postaci "namacalnych", utrwalonych na taśmie filmowej obrazów to wielki temat – materiał na kino największego
Jest w powieści "Instytut" Jakuba Żulczyka postać niespełnionego filmowca, który bardzo chciałby zapisać się złotymi zgłoskami w annałach kinematografii, ale pomysły skończyły mu się na jednym ujęciu: na końcu błękitnego korytarza stoi kobieta, która w pewnym momencie wydaje z siebie przerażający krzyk. "Coś jak z Lyncha" – mówi mężczyzna. Bohater afrykańskiego "Grey Matter", młody reżyser Baltazar, to duchowy spadkobierca tej postaci. Też chce być jak Lynch.

"Cykl życiowy karalucha", bo tak nazywa się planowany debiut Baltazara, ma opowiadać o młodej kobiecie próbującej ratować brata. Nieszczęśnika straumatyzowały wojenne zbrodnie, których prawdopodobnie sam się dopuścił. Producenci i sponsorzy szybko wycofują się z projektu. Chcą czegoś publicystycznie ważkiego, na przykład o AIDS, bo zależy im na wspieraniu rwandyjskich kampanii społecznych. I na Pana Naszego, Baltazar powinien ich posłuchać! Zamiast tego drepcze w kółko, drapie się po głowie, obraca w ustach kolejne frazesy ze sztambucha nadwrażliwego licealisty i wymienia nazwiska kolejnych reżyserów. To ma być jak z tego filmu, tamto jak z tamtego, zaś gwałt – scena kluczowa – jak z "Nieodwracalnego", tylko a rebours, żeby było widać pośladki gwałciciela. Bohater ma niby jakąś wizję, ale miesza mu się wszystko w głowie do tego stopnia, że w pewnym momencie film w filmie "ożywa", a my nurkujemy w odmęty wyobraźni początkującego filmowca.

Wewnątrz czeka na nas oczywiście dziewczyna z bolesną przeszłością oraz jej brat, który na znak niewysłowionego cierpienia przywdział motocyklowy kask. Baltazar stara się przejrzeć na wskroś ich psychikę, co przekłada się na prowadzoną długimi ujęciami, męczącą i pretensjonalną narrację o aporii, atrofii, samotności, cierpieniu w ciszy i jeszcze kilkunastu innych rzeczach, które zapewne odkryją recenzenci wrażliwsi ode mnie.  

Ja z kolei jestem na ten film zły. Z prostego powodu – drzemał w nim potencjał, z którego wagi debiutujący za kamerą Kivu Ruhorahoza chyba nie zdawał sobie sprawy. Kontrast między wizją dzieła istniejącą w umyśle artysty a jego realizacją w postaci "namacalnych", utrwalonych na taśmie filmowej obrazów to wielki temat – materiał na kino największego formatu. Niestety, zachwycony własnym warsztatem reżyser w ogóle nie eksploruje tej sfery. Nie potrafi spoić dwóch warstw swojej opowieści, połączyć ich na poziomie intelektualnym i emocjonalnym. Zamiast nakręcić film o rzeczonym artystycznym rozdźwięku, zadowala się wydumanym "kinem o kinie".

Nie przeczę, oddanie wciąż doskwierającego Rwandyjczykom bólu po rzezi z 1994 roku to duże osiągnięcie. Jednak w tym wyjątkowym przypadku nie wystarczająco duże.
1 10 6
Dziennikarz filmowy, redaktor naczelny portalu Filmweb.pl. Absolwent filmoznawstwa UAM, zwycięzca Konkursu im. Krzysztofa Mętraka (2008), laureat dwóch nagród Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones