Lekarstwo na młodość

Niesamowite, jak młodziutkiemu, debiutującemu reżyserowi udało się osiągnąć taki poziom filmowej dojrzałości – materiał jest spójny, ma przejrzysty rytm, a dzięki umiejętnemu rozłożeniu akcentów
Kamera, deska, kumple. Czy potrzeba czegoś więcej? "Jutro albo pojutrze" to nastolatek z obiektywem skierowanym na radosne kickflipy i boardslide'y; ulubiony ziomek, który zawsze pierwszy czeka pod rampą; wariat zapuszczający żurawia między grubego jointa a bójkę pod supermarketem. Prehistoria internetu świetnie zna takie "nagrywki", pełno ich także we współczesnych zakamarkach YouTube'a, latają sobie swobodnie przez Instagramy i F-booki. Wszystko mają gdzieś, kipią głównie we własnym subkulturowym sosie, czekają na poklask dzieciaków w luźnych spodniach i popękanych ochraniaczach.


Film Binga Liu zrodził się z takiej potrzeby niezobowiązującego rejestrowania kumplowskich wyczynów deskorolkowych, a dotarł w miejsce, o którym wielu profesjonalnych dokumentalistów może tylko pomarzyć. To jednocześnie rozdzierająco szczery portret dojrzewania, kręcony z perspektywy całkowicie insiderskiej – przez nastolatka i o nastolatkach, poskładany z materiałów nagrywanych przez blisko 12 lat; intymna psychoterapia reżysera i jego najlepszych przyjaciół, próba przepracowania traum przemocy domowej oraz zdemaskowania stojących za nią mechanizmów społecznych i psychologicznych; wreszcie – bezpośredni wgląd w sytuację socjalną amerykańskiego "pasa rdzy", wyludniających się terenów poprzemysłowych i zaplecza wyborczego prezydenta Donalda Trumpa. Wgląd, jakiego nie zapewni nawet najbardziej wnikliwa analiza socjologiczna. Skateboarding – jako ucieczka, bufor bezpieczeństwa, obietnica życiowej stabilizacji, forma odreagowania – dla paczki dzieciaków z Rockford pełni rolę równie istotną, co hip-hop dla polskich blokowisk niemal dwie dekady temu. Da się ją zamknąć w krótkiej sentencji wypisanej na desce jednego z bohaterów: "To urządzenie leczy załamania". 


W "Jutro albo pojutrze" bez ustanku coś się łamie, pęka, rozkleja. Drzazgi sypią się z deskorolek po nieudanych trikach, zbyt ekstremalnym przejazdach, ale także – po niekontrolowanych atakach furii. Łamią się głosy, burzą oczekiwania i plany, niepewność przechodzi w stały niepokój. "Myślałem, że wszyscy wiedzą, co zrobić z własnym życiem. Gówno prawda, nikt nic nie wie" – takie kredo nastoletniości może wygłosić tylko ten, kto sam w danej chwili mierzy się z dorastaniem. Keire ucieka do skateparków przed ciasnotą domowych pieleszy, surowym wychowaniem, rodzeństwem podkradającym pieniądze i rozdającym szturchańce. Kiedy wreszcie kupuje swój pierwszy samochód, nad deską rozdzielczą instaluje uchwyt na prawo jazdy i dowód rejestracyjny – jako czarny chłopak w jednym z najniebezpieczniejszych miast w USA musi się liczyć z ewentualnością policyjnej "nadgorliwości". Zack – prowodyr, zgrywus, luzak z nieodłącznym piwem w dłoni, wiekiem najstarszy z bandy – zostaje młodym ojcem, a nowa rola pasuje do jego stylu życia jak pięść do nosa. Stopniowo staje się częścią wielkiej spirali agresji, przeciwko której buntował się jako sfrustrowany nastolatek. Lęk, zagubienie, brak wiary we własne możliwości – to spadek po przemocowych rodzinach, ale także – efekt socjalizacji w warunkach spadającej życiowej stabilności i bezpieczeństwa, które skutkują szybującymi w górę statystykami przemocy. Na dyskretną ilustrację składają się liczby, twarde dane – o spadających zarobkach, bezrobociu, domowych piekłach. Są cieniem – wysokim i czarnym – rzucanym na indywidualne koleje losu, które są tu przecież absolutnie najważniejsze. 


Bo kiedy Bing w końcu odwraca kamerę – na siebie, swoją matkę i ich rodzinne traumy – jesteśmy na te emocje zdecydowanie lepiej przygotowani. Niesamowite, jak młodziutkiemu, debiutującemu reżyserowi udało się osiągnąć taki poziom filmowej dojrzałości – materiał jest spójny, ma przejrzysty rytm, a dzięki umiejętnemu rozłożeniu akcentów i dawkowaniu wiedzy rozwija się niczym serpentyna spuszczona z dachu, raz za razem odkształcając się i zaginając, nie tracąc przy tym z oczu głównych punktów wyjścia i dojścia. Imponuje też skala otwartości, gotowość do dialogu, stawiania trudnych pytań i konfrontowania się z własnym dziedzictwem, pamięcią i emocjami – to rzeczy, które dla wielu pozostają niedostępne i zakopane w krypcie podświadomości jeszcze wiele lat po przeżytej traumie. Jasne, fakt, że "Jutro albo pojutrze" rekomenduje sam Barack Obama, robi filmowi dodatkowy piękny PR. Podobnie jak zasłużona nominacja do Oscara. Istotą pozostają jednak emocje i szczerość – autentyczności życiowych doświadczeń nie podbudowuje tutaj ani nie inkrustuje żadna ideologia. Jeśli w dokumentach szukacie mięcha trudnej codzienności – jest to bez dwóch zdań właściwy adres. A jeśli chcecie po prostu popatrzeć na deski, to cóż – byłbym głupi, gdybym zaczął Was do tego zniechęcać. 
1 10
Moja ocena:
8
Publicysta, eseista, krytyk filmowy. Stały współpracownik Filmwebu, o kinie, sztuce i społeczeństwie pisze dla "Dwutygodnika", "Czasu Kultury", "Krytyki Politycznej", "Szumu" i innych. Z wykształcenia... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Dokument "Jutro albo pojutrze" debiutującego reżysera chińskiego pochodzenia Binga Liu dowodzi, że... czytaj więcej
Dokument Binga Liu jest na pierwszy rzut oka opowieścią o pasji trzech kumpli, który nie widzą świata... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones