Recenzja filmu

Kill Bill (2003)
Quentin Tarantino
Uma Thurman
David Carradine

Masakry część pierwsza...

<b>"<a href="fbinfo.xml?aa=1039" class="text">Pulp Fiction</a>"</b>, <b>"<a href="fbinfo.xml?aa=11843" class="text">Wściekłe psy</a>"</b> - w zasadzie więcej nie trzeba mówić, to już
"Pulp Fiction", "Wściekłe psy" - w zasadzie więcej nie trzeba mówić, to już wystarczająca wizytówka. Tak, chodzi mi oczywiście o kultowe i niecodzienne zjawisko hollywoodzkiego kina - Quentina Tarantino. Reżysera, którego filmy cieszą się niesamowitą popularnością, człowieka, którego otacza aura geniuszu i kultu. Mistrz długo kazał czekać na swój kolejny film. Doczekaliśmy się. Muszę przyznać, że po obejrzeniu kilku zapowiedzi "Kill Bill" byłem nieco zaskoczony, niemal przerażony - nie spodziewałem się, że Tarantino stworzy coś tak odmiennego od stylu, do jakiego zdążył nas już przyzwyczaić...
"Kill Bill" jest swego rodzaju hołdem złożonym kinu klasy B i C - filmom, jakie Quentin nałogowo oglądał, pracując "za młodu" w wypożyczalni kaset wideo. Króluje tu walka, kung-fu rodem z produkcji z Hongkongu, pełno jest nawiązań do filmów tego gatunku, do obrazów Sergio Leone, a także poprzednich dzieł Tarantino (chociażby samego "Pulp Fiction"). Nie przez przypadek w "Kill Bill" gra gwiazdor serialu "Kung-fu" z lat siedemdziesiątych, David Carradine oraz sam Sonny Chiba, którego uwielbiał Clarence z "Prawdziwego romansu". Tarantino bawi się tą konwencją, jak tylko może i umie najlepiej. W filmie krew leje się strumieniami - dosłownie - tryska z miejsc, gdzie jeszcze przed chwilą znajdowały się, teraz już odcięte, kończyny i głowy. Takich scen walki i samej masakry, jaka miała miejsce w trakcie pojedynku w Domu Błękitnych Liści, dawno nie widziałem. Blisko ideału był Tsukamoto w swym "Yokai Hanta - Hiruko" - dla mnie kultowym japońskim "horrorze". Ale Tarantino podszedł do tematu tak groteskowo, że widok kolejnego trupa nie przeraża, a cieszy. I właśnie to w filmie najbardziej mi się podoba: swobodne poruszanie się w nie przez wszystkich lubianym gatunku. Tarantino robi to tak, jakby dotychczas kręcił tylko filmy walki - a to, jak wiemy, nie jest prawdą...
W jego poprzednich dziełach bardzo ważna, jeśli nie kluczowa, była sama fabuła, która w "Kill Bill" schodzi na dalszy plan. Historia nadal toczy się nielinearnie, narracja i podział na rozdziały są pomysłowe i takie... tarantinowskie. Ale sama fabuła zarysowuje się dość banalnie. Główna bohaterka pragnie za wszelką cenę zemścić się na ludziach, przez których przez cztery lata leżała w śpiączce. Odpowiedzialny za to jest tytułowy Bill oraz członkowie oddziału zabójców o nazwie Deadly Viper Assassination Squad, do którego niegdyś należała główna bohaterka. Na skrupulatnie stworzonej liście umieściła swych wrogów, których zamierza kolejno zlikwidować. W "Kill Bill" walczy z dwójką z nich. Potyczki te są... Więcej nie powiem - sami oceńcie. Z resztą przeciwników bohaterka upora się zapewne w "Kill Bill Vol. 2". Żałuję, że Miramax podjął decyzję wypuszczenia filmu w dwóch częściach. Ale to właśnie dzięki temu wzbudził moją ciekawość. Pójdę na kolejną część głównie dlatego, że chcę zobaczyć, jak radzić sobie będzie piękna, zakrwawiona Uma z samurajskim mieczem w walce z groźnymi przeciwnikami. I choć tej konwencji nie lubię, to Tarantino potrafił przedstawić ją tak, że podświadomie prawie wszystko mi się podobało. Na pewno podobała mi się muzyka, kolejny raz świetnie dobrana. Film nie jest jednak wspaniały. Quentin - tak.
1 10 6
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Krew leje się strumieniami. Flaki walają się między odciętymi członkami. Umierający ludzie wrzeszczą... czytaj więcej
"Kill Bill"... Czym też on jest? Czy mamy do czynienia z kolejnym kiepskim filmem akcji, którego sukces... czytaj więcej
Quentin Tarantino to absolutny geniusz współczesnego kina. Jego nazwisko jest znane w każdym kręgu... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones