Recenzja filmu

The Walk. Sięgając chmur (2015)
Robert Zemeckis
Joseph Gordon-Levitt
Ben Kingsley

Nie sięgając chmur

W "Człowieku na linie" widać, że prawdziwy Philippe Petit to Francuz przez olbrzymie "F", postać zaiste "większa niż życie". Aktor niestety bierze to za dobrą monetę. W rezultacie jego Petit
Nie możesz okazywać pychy – radzi głównemu bohaterowi "The Walk" cyrkowy wyga Papa Rudy. Chełpiąc się talentem, działasz na własną niekorzyść, podkopujesz swój spektakl – naucza dalej grany przez Bena Kingsleya mentor. Innymi słowy: artysta musi zamanifestować pokorę. To cenna uwaga, co więcej: wygłoszona pod właściwym adresem. Trudno bowiem o kogoś bardziej nadętego niż Philipe Petit (Joseph Gordon-Levitt) – człowiek, który w 1974 roku przeszedł na linie rozpiętej między wieżami World Trade Center. Ale te złote myśli brzmią dość dziwnie w filmie nakręconym jakby na przekór wskazówkom Papy Rudy’ego. Czego jak czego, ale akurat pokory nie znajdziemy w produkcji zapowiadanej sloganem "tego jeszcze nie widzieliście". Chyba że za "pokorę" weźmiemy protekcjonalny ton, z jakim Robert Zemeckis opowiada swoją historię. Jakby zwracał się do dzieci, którym trzeba objaśnić każdy centymetr kolosalnego imaksowego ekranu.



Zemeckis oczywiście pożycza sobie ten zabieg z oscarowego dokumentu "Człowiek na linie". Petit we własnej osobie relacjonował tam przebieg swojej szalonej akcji. I miało to sens, komentarz bohatera uzupełniał bowiem braki w obrazie. W latach 70. nie było przecież na szczycie WTC nikogo z najnowocześniejszą kamerą, kto mógłby uwiecznić popis Petita w "ekscytującym" 3D. Zemeckis nie wykorzystuje jednak swojej przewagi; tego że ma w zanadrzu operatora Dariusza Wolskiego i zastęp speców od efektów specjalnych, że może pokazać spacer Petita w pełnej krasie. A w zasadzie wykorzystuje, ale wciąż mu mało. Gdyby poprzestał na wywołaniu zawrotów głowy u siedzących sobie wygodnie w fotelach widzów – wszystko byłoby w porządku. Reżyser nie pozwala jednak przemówić samym obrazom. Każe bohaterowi komentować każdy swój krok i każde zawahanie. Jakby tytuł filmu nie brzmiał "The Walk", tylko "The Talk".

Nadgorliwością grzeszy też sam Gordon-Levitt. W "Człowieku na linie" widać, że prawdziwy Philippe Petit to Francuz przez olbrzymie "F", postać zaiste "większa niż życie". Aktor niestety bierze to za dobrą monetę. W rezultacie jego Petit jest tak "francuski", że brakuje mu już tylko bagietki pod pachą. To Francuz rodem z karykatury, z kreskówki. Podobnie jest zresztą z całym filmem. Zemeckis reżyseruje "The Walk" niczym animację dla najmłodszych: wszystko jest tu jaskrawe, krzykliwe i przeestetyzowane. Wystarczy wspomnieć, że Levitt opowiada swoją historię ze szczytu Statui Wolności, niczym jakiś – nie przymierzając – animek. A retrospekcja ukazująca paryskie perypetie bohatera zrealizowana jest w konwencji slapsticku, w jakże "paryskiej" czerni i bieli. Zgoda, "The Walk" to wizualny cukierek. Ale w tych wszystkich efektownych sklejkach, popisowych ujęciach i inscenizacyjnych perełkach gubi się życie. Jest za słodko, za łatwo. Jakby Zemeckis za dużo czasu spędził w tzw. dolinie niesamowitości (uncanny valley) na cyzelowaniu komputerowej animacji "Ekspresu polarnego" i "Opowieści wigilijnej".



Co gorsza w "The Walk" gubi się też idea tytułowego spaceru. Reżyser ewidentnie celuje w apologię "american dream", wychodzi mu jednak raczej przestroga przed mitologią USA, mogącą inspirować rozmaite wariactwa. Autor powtarza górnolotne argumenty Petita o tym, że "wieże go wzywają", że "wieże przemówiły". Ale sam film jest zaledwie sprawozdaniem ze stanu rozbuchania ego bohatera. Trudno tu o scenę – trudno o linijkę dialogu! – w której Francuz nie chełpiłby się swoim marzeniem. Zemeckis jest oczywiście świadomy problemu i stara się go obejść. Akcentuje to, że akt bywa większy od wykonawcy; że wspólnicy idą za bohaterem pomimo (!) jego nieznośnego charakteru. Wkłada nawet w usta Petita małe "mea culpa". I momentami udaje mu się nas porwać. Ale raczej dzięki temu, że uruchamia niezawodną konwencję "heist movie" i pokazuje wyczyn Francuza niczym regularny napad na WTC. Bo sam bohater pozostaje irytujący, a jego marzenie jakoś nie chce się nam udzielić. Są tu tylko chwile, w których reżyser potrafi sprzedać niepokorność Francuza. Kiedy balansujący na linie Petit drwi sobie z próbujących go schwytać policjantów, faktycznie wyrasta na anarchicznego herosa, klawo wypinającego się na władzę. Tyle że czar zaraz pryska, bo Zemeckis puszcza nam "Dla Elizy" Beethovena i zsyła Petitowi cyfrowego gołąbka pokoju (a może tylko zwykłą mewę?), który patrzy mu głęboko w oczy. Kiczem trąci też finałowe requiem dla Twin Towers – brakuje tylko odgłosu nadlatujących samolotów. Ale i tak mamy katastrofę.
1 10
Moja ocena:
3
Rocznik 1985, absolwent filmoznawstwa UAM. Dziennikarz portalu Filmweb. Publikował lub publikuje również m.in. w "Przekroju", "Ekranach" i "Dwutygodniku". Współorganizował trzy edycje Festiwalu... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Chyba nawet osobie o bujnej wyobraźni ciężko do końca pojąć, jakie emocje towarzyszyć muszą linoskoczkowi... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones