Niestety, w przeciwieństwie do Padilhi, który mierzył się z bliźniaczymi problemami w slumsach Rio de Janeiro, Mendoza nie dba za bardzo o to, by ekranową rzeczywistość pocieniować. Zaludniony
Filmy Brillante Mendozy – nieodmiennie portretujące mroczne podbrzusze filipińskiej Manili – układają się w przerażającą mozaikę kraju na granicy implozji: pełnego skorumpowanych polityków, wyzyskiwanej klasy średniej oraz ludzi walczących o haust powietrza pod mafijnym butem. "Alfa, prawo do zabijania" to kolejny odcinek tego serialu. O tyle wyjątkowy, że Mendoza umocowuje tym razem swoją opowieść w konkretnej sytuacji politycznej – niewypowiedzianym kontekstem całej fabuły jest rządowo usankcjonowana czystka prezydenta Rodrigo Duterte. W ramach antynarkotykowej kampanii dał on zielone światło samosądom i zachęcał rodaków, by wysyłali na łono Abrahama nie tylko dilerów, ale też ich uzależnionych klientów.
O tym, że podobne pomysły to w przypadku Duterte jedynie wierzchołek góry lodowej, nie trzeba nikomu przypominać. To facet, któremu – poza dynamiczną ewolucją faszystowsko-szownistycznej retoryki – przypisuje się śmierć prawie dwóch tysięcy rodaków i który od lat jest na celowniku organizacji walczących o prawa człowieka. Mendozay nie interesują jednak początki jego kontrowersyjnej akcji, lecz jej pokłosie – tragiczny klincz interesów społeczeństwa, mafii i rządu. W jego filmie przecinają się ścieżki dwóch bohaterów. Pierwszy, Espino (Allen Dizon) jest kapitanem w manilskiej jednostce SWAT i toczy bezpardonową wojnę z hersztami narkobiznesu. Drugi, Elijah (Elijah Filamor), to jego świeżo upieczony informator, który z ulicznego handlu niedozwolonymi substancjami uczynił prawdziwą sztukę. Oczywiście, żaden z nich nie miałby szans na odznakę wzorowego skauta. Espino to funkcjonariusz skorumpowany do szpiku kości, a żeby zapewnić godziwy byt rodzinie, traktuje policyjny kodeks jak papier toaletowy. Elijah z kolei jest na tyle zdesperowany, że przeszmugluje metaamfetaminę nawet w pieluchach swojego dziecka.
Przy tak rozdanych kartach, Mendozie pozostaje jedynie poprowadzić całą rozgrywkę w swoim stylu. A znamy ten styl bardzo dobrze: to kino realizmu społecznego oraz kameralny gangsterski epos zaklęte w surowej paradokumentalnej poetyce. Operator Joshua Reyles dwoi się i troi, by kamera pozostawała żywym uczestnikiem wszelkich nalotów, pościgów, cichych infiltracji oraz narad w zadymionych komisariatach. Zaś dzięki wysiłkom montażysty każda z rzeczonych scen ma bezbłędną dramaturgię, swoją wewnętrzną logikę i świetnie orientuje nas w przestrzeni miejskiego labiryntu. W połączeniu z doskonałymi rolami Dizona i Filamora składa się to wszystko na film, który mógłby bez trudu rywalizować z "Elitarnymi" Josego Padilhi – bodaj najlepszym "akcyjniakiem" podszytym społeczną krytyką.
Niestety, w przeciwieństwie do Padilhi, który mierzył się z bliźniaczymi problemami w slumsach Rio de Janeiro, Mendoza nie dba za bardzo o to, by ekranową rzeczywistość pocieniować. Zaludniony wyłącznie przez "policjantów i złodziei" świat ugina się nieco pod ciężarem gatunkowych klisz – nie słychać w nim zwłaszcza głosu tych, którzy na narkotykowym konflikcie cierpią najbardziej. I jest to dość problematyczne – nie tylko dlatego, że reżyser stał kilkukrotnie za kamerą oficjalnych wystąpień Duterte, a prasa wprost nazywa go prezydenckim poplecznikiem. O ile Mendoza kwestionuje w swoim filmie metody prowadzenia wojny, o tyle sama wojna jest dla niego świętą koniecznością. Biorąc pod uwagę powyższe fakty, trudno dostrzec w jego filmie coś więcej niż nierozstrzygniętą walkę artysty z ideologiem.
Dziennikarz filmowy, redaktor naczelny portalu Filmweb.pl. Absolwent filmoznawstwa UAM, zwycięzca Konkursu im. Krzysztofa Mętraka (2008), laureat dwóch nagród Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej... przejdź do profilu