Recenzja filmu

Proces (2014)
Chaitanya Tamhane

Walka z wiatrakami

Nie ma znaczenia, że wnioski sugerowane przez Tamhanego nie są odkrywcze. Wartość jego filmu tkwi raczej w jego walorach dokumentacyjnych. "Proces" ogląda się niczym beznamiętną rejestrację
Franzowi Kafce proces służył za metaforę opresyjnej i pełnej absurdów kondycji ludzkiej. Hinduski reżyser Chaitanya Tamhane również piętnuje w swoim własnym "Procesie" potok niedorzeczności. Z tym, że debiutujący za kamerą twórca nie ucieka się do poetyki groteski czy konwencji snu na jawie. Wystarcza mu uważna obserwacja sali sądowej, nienachalny kinowy realizm w funkcji krytyki społecznej. Paradoksalnie: owo autorskie "oskarżam", wygłoszone w drodze spokojnego, cierpliwego wywodu, okazuje się bardziej dosadne, niż gdyby Tamhane wykrzyczał je ze złością.

Opanowana postawa reżysera znajduje odzwierciedlenie w zachowaniu jego głównego bohatera. To młody prawnik, który staje w obronie ludowego pieśniarza oskarżonego o nakłanianie w swoich protest songach do samobójstwa. Same zarzuty są niedorzeczne, brakuje świadków i dowodów, sprawa jednak wciąż się toczy, a sędziwy uliczny pieśniarz pozostaje w areszcie, czekając na rozstrzygnięcie bezsensownego procesu. Adwokat nie daje jednak ponieść się emocjom, ze spokojem stawia czoło kolejnym przeszkodom. Słucha, argumentuje, przytakuje – niezależnie od tego, jak bezsensowne bywają kolejne rewelacje pani prokurator albo decyzje sędziego. To nie tak, że mu nie zależy – wręcz przeciwnie. Prawnik ma jednak świadomość, że może coś wskórać jedynie na drodze cichej konsekwencji. W jednej ze scen widzimy go, jak wykłada na konferencji dotyczącej sądowych absurdów Indii. Jego przemowa zostaje przerwana, bo na rozgrzaną salę, gdzie brakuje powietrza, trzeba wwieźć… wiatrak. I jeśli szukać w "Procesie" jakiejś nośnej metafory, to chyba tylko takiej: adwokat toczy walkę właśnie z wiatrakami.

Bo "Proces" jest przede wszystkim opowieścią o wadliwym systemie. O indyjskim prawie, które nie zostało przystosowane do dnia dzisiejszego; które wciąż dźwiga postkolonialne brzemię; które obfituje w zdezaktualizowane – ale wciąż obowiązujące – wiktoriańskie ustawy sięgające XIX wieku. Tamhane pokazuje kraj pełen sprzeczności, w którym współistnieją rozmaite, niedające się pogodzić kulturalne modele. Widać to i słychać doskonale właśnie na sali sądowej, gdzie dźwięczą co najmniej trzy różne języki, a sędzia swobodnie może przełożyć sprawę na inny termin, bo powódka założyła bluzkę bez rękawów. 

Reżyser nie szuka winnych tego stanu rzeczy, pokazuje jednak, jak różnią się między sobą kolejni aktorzy tego społecznego spektaklu. Adwokat słucha w samochodzie amerykańskiego jazzu, nie chce poddać się presji pchających go do ołtarza rodziców, jest pracującym u podstaw idealistą-kosmopolitą. Pani prokurator z kolei w wolnych chwilach uczęszcza do teatru, gdzie wystawiana jest komedia umacniająca patriarchalną dyktaturę ojców i bezlitośnie wyśmiewająca imigrantów. Sędzia zaś w prywatnej rozmowie radzi znajomemu, by ze swoim problemem zamiast do logopedy udał się lepiej do numerologa. Otóż to: w Indiach zlewają się prawo i religia, sądy i przesądy; granice między sprzecznymi światami biegną w poprzek kolejnych domostw, rodzin czy instytucji – krzyżują się i dzielą. A gdzieś na trzecim planie majaczą prawdziwe ofiary systemu: niewykształceni, klepiący biedę i skazani na łaskę wykonawców prawa przedstawiciele klas niższych.
 
I nie ma znaczenia, że wnioski sugerowane przez Tamhanego nie są odkrywcze. Wartość jego filmu tkwi raczej w jego walorach dokumentacyjnych. "Proces" ogląda się niczym beznamiętną rejestrację jakiegoś rzeczywistego procesu. Pamiętajmy jednak, że taka iluzja jest niezwykle trudna do wykreowania. Inscenizacja w długich, statycznych ujęciach; scenariusz odarty z literackiego rozmachu, odnajdujący wewnętrzną dramaturgię zwyczajnych rozmów i sytuacji; "przezroczyste" aktorstwo – to wszystko znaki świetnej reżyserskiej roboty. Tamhane otwiera przed nami okno na Indie w całej ich fascynującej złożoności. To świat zarazem brudny i kolorowy, gdzie bollywoodzkie przeboje brzmią tuż obok rewolucyjnych pieśni. Filmowa turystyka? W żadnym wypadku.
1 10
Moja ocena:
7
Rocznik 1985, absolwent filmoznawstwa UAM. Dziennikarz portalu Filmweb. Publikował lub publikuje również m.in. w "Przekroju", "Ekranach" i "Dwutygodniku". Współorganizował trzy edycje Festiwalu... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones