Recenzja filmu

13 dni do wakacji (2025)
Bartosz M. Kowalski
Katarzyna Gałązka
Antoni Sztaba

13 prac Kowalskiego

Im bliżej końcówki, tym więcej jest tutaj do odpakowania, tym śmielej "13 dni do wakacji" odchodzą od przyjętej konwencji na rzecz autentycznie niepokojącego horroru podającego w wątpliwość
13 prac Kowalskiego
Polski horror długo funkcjonował jako wyrażenie oksymoroniczne, trochę na zasadzie niepodpartego należytą refleksją żartu. Słabość gatunku w rodzimym wydaniu polegała w dużej mierze na jego praktycznej nieobecności. Kto tykał się u nas kina grozy, robił to niejako na przekór panującym trendom globalnym, bynajmniej nie z transgresywnych ambicji, ale ze świadomości, na co można sobie za władzy ludowej pozwolić, zarówno pod kątem formy, jak i treści. Stąd nawet i po transformacji ustrojowej, kiedy cokolwiek łapczywie chłonęliśmy zachodnie filmy, z powodu braku odpowiedniego fundamentu i gatunkowych tradycji, zostało nam małpowanie, gonienie za tym, co inni robili lepiej. Dlatego horror mało kogo interesował przez dobre trzydzieści lat – bo i nie było na niego sposobu. Można powiedzieć, deczko złośliwie, że nawet dziś interesuje on jedynie Bartosza M. Kowalskiego. Ale chwała mu za to. Bo, jako miłośnik horroru wychowany w latach dziewięćdziesiątych, jak mniemam, na amerykańskim modelu gatunkowym, może bez wstydu przyjąć go jako swój.


Kowalski robi swoje konsekwentnie od lat, nawet jeśli robi to z różnym skutkiem. "13 dni do wakacji" nie jest filmem, do którego nie sposób się przyczepić – a jednak jest to (jak do tej pory) jego najlepszy horror: najbardziej konsekwentny, spójny stylistycznie. Jakby nareszcie reżyser przestał traktować swój plan jako swoisty poligon doświadczalny i bardziej niż na metafilmowych zabawach – które zaszkodziły jego dylogii "W lesie dziś nie zaśnie nikt" – skupił się na wiernym odtworzeniu sprawdzonego już od dawna slasherowego wzorca. 

Konwencja ta nie wymaga bynajmniej oryginalności. Ba, aby dobrze zadziałać, domaga się schematu, co Kowalski świetnie rozumie. Dzięki temu nie próbuje wymyślać koła na nowo, tylko wykorzystuje mocne strony konwencji filmu o mordercy w masce, który zabija na wymyślne sposoby kolejnych młodych ludzi. A to niełatwe, zwłaszcza że autor dodaje przy tym co nieco od siebie. Czasem są to rzeczy kosmetyczne (zapracowany ojciec rodzeństwa, w domu którego wydarza się masakra, filmowany jest – gdzie się da – jak w kreskówkach, bez pokazywania jego twarzy). Czasem nawet zmieniające odbiór filmu (zakończenie zaskoczy nawet starych wyjadaczy, ale jest logiczne i wiarygodne, choć rozmyte zbędnym epilogiem). 


Najważniejsze jednak, że mowa o horrorze kompetentnym oraz nie gorszym od tych z Ameryki, gdzie robi się ich od lat na pęczki, co zdecydowanie zasługuje na uwagę. Błędem byłoby uparcie szufladkować "13 dni do wakacji" wyłącznie jako kolejną — i nareszcie udaną – polską próbę nakręcenia slashera, bo jest to film praktycznie wyprany z lokalnego kontekstu, mający szansę przebić się na rynki zachodnie, dziejący się gdzieś na marginesie codzienności, co można poczytywać dwojako, za zaletę i za grzeszek. 

Punktem wyjścia dla fabuły jest przyjacielska impreza zorganizowana pod nieobecność rodzica gdzieś na warszawskich przedmieściach, w domu podpiętym pod bajerancki, nowoczesny system sterowania…. wszystkim. Ale to nie technika będzie wrogiem młodych, którzy spotykają się tam na balety – ta jest zupełnie obojętna, chłodna i amoralna. A także podatna na manipulacje ze strony człowieka, który włamuje się nocą do rezydencji, blokuje drzwi oraz okna i rozpoczyna polowanie. Klasycznie: bohaterowie to raczej proste, wycięte z bloku rysunkowego typy, lecz reżyserowi udaje się ograniczyć kojarzoną ze slasherem zabawę w zabijanego do niezbędnego minimum. Film jest bowiem zaskakująco wyzuty z ciepła, brutalny, chwilami może nawet i nihilistyczny, bliższy klimatem pamiętnemu debiutowi Kowalskiego niż jego późniejszym dokonaniom. 


Im bliżej końcówki, tym więcej jest tutaj do odpakowania, tym śmielej "13 dni do wakacji" odchodzą od przyjętej konwencji na rzecz autentycznie niepokojącego horroru podającego w wątpliwość przyjęte często za pewnik społeczne konstrukty. Symbolizuje to również maska zabójcy: odwrócona twarz, upiorna i surowa zarazem. Może i Kowalski nie do końca jest pewien, co z tym zrobić, bo ciągnie go do slashera, ale ten dualizm jest intrygujący.

Poświęcenie się autora "13 dni do wakacji" horrorowi zasługuje więc na uwagę, bo to przecież nadal niewdzięczne zadanie. Co więcej, z każdym kolejnym filmem Kowalski kręci rzeczy lepsze, ciekawsze i spójniejsze. Obyśmy na jego opus magnum nie czekali dłużej niż jeden, góra dwa pełne metraże.
1 10
Moja ocena:
6
Krytyk filmowy i tłumacz literatury. Publikuje regularnie tu i tam, w mediach polskich i zagranicznych, a nieregularnie wszędzie indziej. Czyta komiksy, lubi kino akcji i horrory, tłumaczy rzeczy... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?