Recenzja filmu

Bajland (2000)
Henryk Dederko
Wojciech Pszoniak
Emil Karewicz

Wariat i polityka

Literaturoznawcy twierdzą, że tym, co najlepsze w naszej XX-wiecznej literaturze, jest groteska: Witkacy, Gombrowicz, Mrożek. Zmęczeni niskimi lotami polskich filmów namawialiśmy nieraz naszych
Literaturoznawcy twierdzą, że tym, co najlepsze w naszej XX-wiecznej literaturze, jest groteska: Witkacy, Gombrowicz, Mrożek. Zmęczeni niskimi lotami polskich filmów namawialiśmy nieraz naszych reżyserów, by sobie przypomnieli, że wywodzą się z kultury o takich właśnie tradycjach. No i namówiliśmy. Odnoszenie "Bajlandu" Henryka Dederki wyłącznie do wyborów prezydenckich spłyciłoby sens tego filmu, sprowadzając go tylko do pamfletu na polityków. Owszem, na polityków również, ale politycy nie mogą istnieć bez społeczeństwa, a społeczeństwo bez nich, niestety. Jak w szopce: światło pada na figury, lecz nie mniej ważny jest kryjący się w cieniu tłum pastuszków. W filmie Dederki główną postacią jest człowiek znikąd, bogacz, kandydujący na urząd prezydenta. Jest o krok od wygrania wyborów, chociaż jego postępowanie nie może nie podsuwać myśli, że to wariat. Ten na pozór absurdalny, witkacowsko-gombrowiczowski pomysł odwołuje się jednak do zdarzeń najzupełniej autentycznych. Wstyd o tym pamiętać, zepchnęliśmy więc tamto nazwisko w jakieś zakamarki mózgu, ale przecież zaledwie kilka lat temu o mało nie wybraliśmy na prezydenta Stanisława Tymińskiego... Ten błazeński cień patronował najwyraźniej postaci Jana Rydla; tak nazywa się kandydat na prezydenta w "Bajlandzie". Rydel nie jest wariatem, lecz na wariata świadomie się stylizuje. To także szacowny chwyt literacki: jakaś postać udaje wariata, by głośno powiedzieć prawdę. Postać, lecz w istocie autor. Postać zasłania się pozorami szaleństwa, natomiast autor - postacią. Jeśli użyje się podobnego chwytu w opowiadaniu realistycznym, wystarczy prawda gorzka, jeśli w grotesce - powinna być prowokująca, powinna bulwersować. I tak właśnie jest w "Bajlandzie". Dawno nie słyszeliśmy z ekranu - i nie tylko - takiej totalnej, szyderczej drwiny. Rydel prowadzi swoją kampanię pod hasłem: "Oddam ukradzione". A oto, co ma do powiedzenia tłumowi pastuszków: że łączy go z nimi alkoholizm, obojętność, brak współczucia, a na urząd prezydenta kandyduje dlatego, że chce udowodnić, iż wybiorą najgorszego. Zresztą wszyscy kandydujący to jego zdaniem idioci, normalny człowiek nie zgodziłby się przecież zostać politykiem. Prywatnie powie jednak coś, co ukazuje chyba jego prawdziwe uczucia, jak bardzo jest bowiem rozchwiany: "Jaka nudna jest ludzka nędza" - i zaraz potem jednym tchem: "Jak ja, k..., nienawidzę tego kapitalizmu". W drugiej części "Bajlandu" - tej nieformalnej, bo film jest jednoczęściowy - Rydel rezygnuje z kandydowania na prezydenta i zajmuje się właśnie "nędzą ludzką". Wabił wyborców obietnicą domku dla każdego potrzebującego, teraz wybudowane domki (całe osiedle) chce rozdać naprawdę. Zwrot akcji uzasadniony został tym, że Rydel okazuje się śmiertelnie chory; fabułę reżyser traktuje zresztą umownie. Wszystko, co Rydel robi, jest więc ostatnią grą żegnającego się z życiem człowieka, zabawą w zbawianie albo zbawianiem jako zabawą. Teraz, przesłuchując kandydatów na "uwłaszczonych", kontynuuje tę grę. Da domki tym, którzy nie znudzą go opowieścią o swej nędzy (jest w tym pomyśle chyba również coś z reżyserskiego pro domo sua, chęć uprzytomnienia czegoś kolegom-filmowcom) - ale tak naprawdę chciałby na koniec znaleźć kogoś, kogo mógłby szanować. Przynajmniej o taką motywację podejrzewa go kolejna figura z tej szopki, anachoreta i mędrzec Jakub (dodając radę: "złych kijami tłuc, baby mocniej, bo bardziej chciwe"). I Rydel znajduje, owszem, parę młodych ludzi; przecież to jednak kino. Lecz przed drzwiami Rydla czekają nadal inni, spisani na "liście kolejkowej". Biedacy i oszuści, naiwni i potrzebujący, desperaci i łasi na darmochę; lecz jak ich rozróżnić? Co jest gorsze: mieszkać na dworcu z żoną w ciąży, bo z mieszkania wyrzucili czy w absurdalnie przeludnionym baraku, którego środkiem płynie zamarzający zimą strumyczek Pod koniec filmu autorowi zaczyna jednak brakować pomysłów, także werbalnych (bo film wydaje się chwilami bardziej słuchowiskiem niż widowiskiem). Reżyser najwyraźniej nie bardzo wie, jak to skończyć, co ma z tego wyniknąć, słowem, co dalej? Ale nie tylko u nas nikt nie wie, chociaż niejednego to niepokoi. Jak William Wharton w "Tacie" opisuje moment, kiedy jego bohaterowie opuszczają slumsy i wjeżdżają do dzielnicy eleganckich willi: "Aż trudno uwierzyć, że o pięć czy sześć mil stąd kłębi się ludzka dżungla. Co będzie, kiedy ludzie stamtąd przypuszczą tutaj szturm? Wzdragam się na samą myśl: za żadne skarby świata nie chciałbym być tu wtedy obecny".
1 10 6
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Pierwszy pełnometrażowy kinowy film fabularny znakomitego dokumentalisty, Henryka Dederki - <a... czytaj więcej
Marta Olszewska

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones