"W sobotę" udanie pokazuje inercję, z jaką działa system, konformizm każdego z ludzi z osobna. Mówi sporo o metawymiarze takich katastrof, jak w Czarnobylu.
Nic nie zapowiadało, że ten dzień zapisze się czymś szczególnym w historii. Na samym początku nie spodziewał się tego również główny bohater filmu Aleksandra Mindadze, Valerij – chłopak z górną wargą przyprószoną pierwszym wąsem, szeregowy pracownik elektrowni jądrowej. Jest on pierwszym, który rozumie zagrożenia, jakie stanowi uszkodzony poprzedniej nocy reaktor. Jednak przełożeni Valerego zdają się lekceważyć niebezpieczeństwo: robią wszystko, aby tylko nie wywołać paniki wśród ludzi i zatuszować sprawę. Bohater podejmuje wysiłki, by dowiedzieć się czegoś więcej o zdarzeniu, by inni wtajemniczeni „coś” zrobili. Gdy te zabiegi okażą się bezcelowe, podejmie inne – wydawałoby się jedyne logiczne w tej sytuacji – działanie: będzie chciał wraz ze swoja dziewczyną uciec z miasta. Dopóki w ogóle jeszcze można to zrobić, dopóki kursują pociągi. Ale nawet ta rzecz okaże się nie taka prosta do zrealizowania.
Valerij biega tu i tam, wciąż w pośpiechu, ale z coraz bardziej mgliście określonym celem, by na końcu, choć tempa nie zwalnia niemal do ostatniego ujęcia, już tylko bez sensu się miotać. A my biegniemy wraz z nim: o krok za, słyszymy jego przyspieszony oddech, niemal fizycznie czujemy, jak nerwowość chłopaka narasta. Ale intensywny ruch jest w tym filmie tylko blagą, bo pod nim kryje się wszechogarniająca niemoc i bezład. Reżyser tworzy atmosferę jak z sennego koszmaru, w którym śniący wie, że gdzieś musi pędzić, coś musi koniecznie zrobić, ale i tak nie odstępuje go uczucie, że nie zdąży, że nic nie zrobi. "W sobotę" jest takim właśnie sennym koszmarem – dobrze pomyślanym i zrealizowanym, bardzo ekspresyjnym i chwilami wciągającym, ale na dłuższą metę również męczącym i odrobinę monotonnym. Nie możemy się z niego wyrwać, czujemy tylko podskórnie, jak wokół zaraz wybuchnie chaos.
Bo w rzeczywistości nic spektakularnego się tu nie dzieje: dziewczyna przed wyjazdem, chce jeszcze gdzieś wpaść, coś załatwić. Potem oboje lądują na imprezie, która szybko przeradza się w wielkie pijaństwo. Przecież jest wolna sobota, święto dla robotniczego ludu miasta! Czas wtedy przebiega inaczej, nikomu nie mieści się w głowie, że w taki piękny słoneczny dzień wydarzy się Katastrofa. I nawet Valerij, który początkowo wydawał się zdeterminowany, by odkryć prawdę i ogłosić ją ludziom, jakoś szybko wpada na inny tor – zagarnia go życie, w którym liczy się tylko chwila. Choć jego zachowanie jest kompletnie irracjonalne, jakby w jego żyłach zamiast krwi krążyły już tylko trujące pierwiastki, to reżyserowi udaje się je uwiarygodnić. Nie podważamy go (może jedynie w kilku momentach), bo przejmujemy senną logikę filmu. Reżyserska koncepcja była bardzo ciekawa, jednak wystarczyłoby, aby to narastanie koszmaru trwało krócej: po pewnym czasie wydaje się już tylko zabiegiem stylistycznym, nie wnoszącym nic nowego.
Jednak "W sobotę" udanie pokazuje inercję, z jaką działa system, konformizm każdego z ludzi z osobna. Mówi sporo o metawymiarze takich katastrof, jak w Czarnobylu. Nie docieka "prawdziwych" przyczyn: kto zawinił, jak mogło do czegoś takiego dojść. I choć wokół w strojach, scenografii itd. wyraźnie materializuje się Związek Radziecki lat 80., to opowieść udaje się zuniwersalizować do wymiaru ogólnoludzkiego.
Rocznik '82. Absolwentka dziennikarstwa i kulturoznawstwa na UW. Członkini Międzynarodowej Federacji Krytyków Filmowych FIPRESCI. Wyróżniona w konkursie im. Krzysztofa Mętraka. Publikuje w "Kinie",... przejdź do profilu