Recenzja filmu

Denchu-Kozo No Boken (1987)
Shin'ya Tsukamoto
Shin'ya Tsukamoto
Tomorô Taguchi

Estetyka kiczu wg Shinyi Tsukamoto

Niniejszy incydent, który trudno nazwać nawet obrazem, stanowi niezbity dowód na to, że wielkie filmy rodzą się często w koszmarnych bólach. Tsukamoto spróbował nakręcić coś, co miało być
Niniejszy incydent, który trudno nazwać nawet obrazem, stanowi niezbity dowód na to, że wielkie filmy rodzą się często w koszmarnych bólach. Tsukamoto spróbował nakręcić coś, co miało być ciekawym, choć mało ambitnym, filmem rozrywkowym z naciskiem na elementy komediowe sprzężone z markerami kina akcji i fantastyki naukowej, noszącym jednak mimo wszystko znamię dzieła filozofującego. Niestety dla widza nic z tych zamiarów nie stało się faktem i, chcąc nie chcąc, ma on do wyboru albo ponad 40-minutową mękę albo wyłączenie telewizora, monitora, wyjęcie kasety/płyty etc, w każdym razie niezwłoczne przerwanie projekcji, zakrawającej na akt sadomasochizmu. Średniometrażówka Tsukamoto samą długością stanowiła przełom, odejście od etiud na rzecz scenariusza o bardziej rozbudowanych wątkach, wyraziściej rozrysowanych postaciach. W "Przygodach chłopca z elektrycznym słupem" zalety przerodziły się dziwnym trafem w katorżnicze wady, a sam film stał się nic nie znaczącą ofiarą, jaką trzeba było ponieść na drodze do "Tetsuo". Sam pomysł chłopca, biegającego z elektrycznym słupem wysokiego napięcia na plecach, na dodatek wynalazcy wehikułu czasu, nieco trąci myszką, ale mówiąc kolokwialnie ujdzie w tłumie. Co nie uchodzi? Zacznijmy od powierzchownych pokładów prezentowanego tworu - muzyka. Koszmar. Głupie irracjonalne akordy niczym z amatorskiej bufonady, zupełnie nie wciągając, ani nawet wzbudzając jakiegokolwiek zainteresowania widza historią, wprost przeciwnie - wywołują efekt odwrotny od zamierzonego; chce się aż wyodrębnić podkład muzyczny i jakimś cudem usunąć ze ścieżki dźwiękowej. Oczywiście to niemożliwe, ale nawet pomijając tę pomyłkę, nadal nie można być usatysfakcjonowanym z seansu w żadnym stopniu. Tsukamoto zupełnie niepotrzebnie sięga po elementy komediowe. Humor nie wypala, a niemiłosiernie żenuje. Jego poziom może jest nieco wyższy niż w debilnych komediach amerykańskich, ale niewiele. Mimo to jest na pewno specyficzny, oryginalny, lecz nie staje się przez to automatycznie dobrym czy adekwatnym do planowanej konwencji. Czas na linię fabularną. Znowu rozczarowanie. "Przygody..." nie prezentują dosłownie niczego nowego, twórczego i, o zgrozo, absorbującego. Przymiotniki można by mnożyć jeszcze długo, ale jaka jest tego przyczyna? Słaby scenariusz. Mimo 40 minut trwania film potrafi widza nieźle wymęczyć idiotycznymi wstawkami, nierealnymi i przez to obrażającymi intelekt odbiorcy, epizodami. Reżyser wrzucił do jednego wora bez ceregieli także ciekawe motywy, m. in. erotyczne. Scena z nagą Ewą, gdy przybiera ona postać olbrzyma wielkiego na kilka pięter wywołuje uśmiech tym razem nie żalu, ale realnej satysfakcji, po pierwsze ze względu na oglądanie w przybliżeniu pięknego nagiego ciała kobiety, po drugie z racji świetnych, komediowych komentarzy i zachowań wampirów na ten osobliwy widok. Same aktorstwo, mocno przerysowane, daje niewiele, za to bardzo naturalnej i nieskrępowanej radości i zabawy. Ze względu na niektóre sceny można powiedzieć, że jest to wręcz obraz pornograficzny, łagodzony przez szybkie, abstrakcyjne cięcia montażowe. Ten industrialny horror komediowy z elementami "lekkiego" gore ponosi porażkę absolutną, kapituluje bezwarunkowo. To kicz, ewidentny kicz. Kiczowata jest scenografia, kiczowata fabuła, kiczowate kostiumy, kiczowate aktorstwo. Kicz do potęgi n-tej. Na szczęście kicz nie jest w stanie zepsuć jeszcze bardziej oceny filmu, tak więc widz może wynieść z projekcji kilka ciekawych spostrzeżeń. Pierwsza miła, jak zawsze, niespodzianka to Tomorowo Taguchi jako przywódca industrialnych wampirów. Druga - make-up krwiopijców, zbliżony, czy nawet wzorowany (zwłaszcza w postaci granej przez Tsukamoto) na makijażu rodem z kabuki. Poza tym zawsze miło pokontemplować animację po klatkową Tsukamoto, za każdym razem wyśmienitą. W tym filmie wrażenia ulegają nawet hiperbolizacji z racji kontrastu technicznego rzemiosła z paskudną tandetą reszty efektów specjalnych. Gdzie reżyser filozofuje? Snuje przecież refleksje na temat: przyszłości świata, świata ciemności utopionego w radioaktywnym szlamie oraz podróży w czasie i ich wpływu na powstającą rzeczywistość w punkcie doczesnym. Niczym Cameron w "Terminatorze" tworzy postać zbawcy ludzkości, uciekającego do przyszłości, który spotyka swoją żonę i dowiaduje się, że jest nią dziewczyna, która zawsze mu się podobała. Mała wariacja czasoprzestrzenna, te dość powierzchowne i płytkie refleksje, bronią jednak film przed totalną miazgą. W całym tym miksie niewybrednej niszowej formy z denną fabułą i charakterystycznymi elementami twórczości odnajdujemy oblicze filmowca, do tej pory nieznane, prezentującego ideę kina dziwną i irytującą. Poznajemy poetykę kiczu według Shinyi Tsukamoto.
1 10 6
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones