Recenzja filmu

Anora (2024)
Sean Baker

Ani tu, Ani tam

Płynąca z filmu konkluzja, żeby znać swoje miejsce na społecznej drabince, nie jest może zbytnio odkrywcza. To jednak kolejny film Bakera, w którym wartość człowieka reżyser dostrzega przede
Ani tu, Ani tam
Kalifornia, Teksas, Floryda, Nowy Jork, a fryzura wciąż bez zmian. Panorama społecznych nizin z filmów Seana Bakera rozciąga się z Zachodu na Wschód i choć jego twórczość ma wektor horyzontalny, pozostaje dickensowską opowieścią o pionowym świecie: na górze sukces, bogactwo i sława, na dole bieda, brak perspektyw i desperacja przebrana za "poszukiwanie tożsamości". W "The Florida Project" te ekonomiczne dysproporcje reprezentował Disney World górujący nad motelem pełnym społecznych wyrzutków. W "Gwiazdeczce" i "Red Rocket" granicą oddzielającą "być" od "ledwo żyć" była branża porno. W "Anorze" tymczasem amerykańskim Shangri-La okazuje się posiadłość rosyjskiego oligarchy.  

Do środka zaglądamy wraz z Ani (Mikey Madison), dziewczyną z imigranckiej rodziny u progu nieposkromionego, szczeniackiego uczucia (albo interesu życia, jak kto woli). Ona jest tancerką erotyczną na Brooklynie. On – synem oligarchy na wiecznych wakacjach. Ona to człowiek-przecinak; wszystko, co delikatne, kruche i prywatne skrywa pod grubym pancerzem sarkazmu i seksapilu. On to błękitny ptak, dla którego "ta jedyna" mieści się w cenniku. Ona jest dojrzała. On - niedojrzały. "Dzieliło ich wszystko" – głosiłby napis na plakacie komedii romantycznej. "Podzieli jeszcze więcej" – dopisałby Baker. 

Pytanie, czy uczucie kwitnące pomiędzy seks-workerką oraz jej klientem jest autentyczne, czy to po prostu korzystna dla obu stron transakcja, jest w gruncie rzeczy zmyłką - w arsenale reżysera to wręcz "stary numer z rękawicą". Odpowiedzi nie wyłapiemy z dialogów, nie znajdziemy między słowami, nie wyczytamy z niczyjej twarzy. Wkrótce jednak nie będzie to miało większego znaczenia. Gdy pod wpływem alkoholu i w przypływie rebelianckiej energii para stanie na ślubnym kobiercu w Vegas, rodzice wyślą swoich siepaczy, by ci anulowali małżeństwo. Chłopak da drapaka, grupa pościgowa wraz z Ani ruszy w miasto, a film zamieni się w coś na kształt wysokooktanowej wersji "Po godzinach" Martina Scorsesego. Spokojna głowa – to nie ostatni taki piwot. 

Baker otwiera "Anorę" sekwencją w nocnym klubie. To kapitalna obyczajowa impresja, pełna zmysłowego tańca i offbeatowych dialogów; kolaż podekscytowanych twarzy, roznegliżowanych ciał i fluorescencyjno-pastelowych faktur. Lecz nim zdążymy pomyśleć, że kontrapunktująca to scena, w której dziewczyna, bez makijażu i z nasuniętym na czoło kapturem, wraca do domu, jest narracyjną łatwizną, reżyser znów przestawia zwrotnicę. "Przyziemność" bohaterki – zarówno, jeśli idzie o jej charakter, jak i o utylitarne potrzeby oraz socjalno-bytowe rozdanie – nie będzie definiowana poprzez tego rodzaju kontrasty. Zamiast tego reżyser wrzuca bohaterkę w epicentrum tzw. "multispierdolenia" (by zacytować klasyka), a patową sytuację eskaluje w nieskończoność. Dynamika relacji pomiędzy dziewczyną a ormiańskim menago od brudnej roboty (jeden z ulubionych aktorów Bakera, fantastyczny Karren Karagulian) przypomina szamotaninę w ruchomych piaskach – ma ona zresztą czysto fizyczny, niemal slapstickowy wymiar. To sytuacja trochę śmieszna, trochę przerażająca, lecz niemal w każdej sekundzie – przypominającą o tym, że kino żywi się przede wszystkim ruchem oraz ciałami w bezustannej eksplikacji stanów wewnętrznych.  

Ani to postać, o której można napisać książkę. Żadne słowa nie oddadzą jednak energii, którą Mikey Madison wnosi na ekran. Aktorka znana przede wszystkim z portretów fotogenicznej psychozy ("Pewnego razu w Hollywood", "Krzyk") prezentuje na ekranie tak szeroką emocjonalną skalę, że mogłoby się w niej zmieścić imigranckie doświadczenie całego pokolenia (nie bijcie za ten skrót myślowy, Ani jest przecież jakąś figurą pars pro toto). Sferą, w której rozwija się opowieść o eksploatacji nieuprzywilejowanych klas, pozostaje język. W optyce Bakera to narzędzie kontroli i opresji, ale też azyl, nośnik pozornie nienazywalnych emocji, klucz do zrozumienia drugiego człowieka. Jego granice – całkiem dosłownie – są tutaj granicami światów. 

Płynąca z filmu konkluzja, żeby znać swoje miejsce na społecznej drabince, nie jest może zbytnio odkrywcza. To jednak kolejny film Bakera, w którym wartość człowieka reżyser dostrzega przede wszystkim w desperackiej walce o godność. Gdy pokazuje Ani, w szyderczym grymasie, z zaciśniętymi pięściami, obróconą plecami do swojej teściowej, widzimy niedoskonały i popękany, ale jednak pomnik. Dajesz, dziewczyno! Może tym razem będzie inaczej. 
1 10
Moja ocena:
8
Michał Walkiewicz - krytyk filmowy, dziennikarz, absolwent filmoznawstwa UAM w Poznaniu. Laureat dwóch nagród PISF (2015, 2017) oraz zwycięzca Konkursu im. Krzysztofa Mętraka (2008). Stały... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones