Recenzja filmu

Droga do miasta (1955)
Satyajit Ray
Karuna Bannerjee
Uma Das Gupta

Wszystko, co daje Bóg, jest dobre?

Gdy życiowa wędrówka w jakimkolwiek celu prowadzi nas do Indii – podróżniczym, religijnym, kulturowym – nasz europocentryczny humanizm deformuje obraz zastanego tam świata. Wolimy widzieć
Gdy życiowa wędrówka w jakimkolwiek celu prowadzi nas do Indii – podróżniczym, religijnym, kulturowym – nasz europocentryczny humanizm deformuje obraz zastanego tam świata. Wolimy widzieć przepiękny Tadż Mahal niż katastrofalną sytuację slumsów w Kalkucie, za Benedyktem XVI jesteśmy skłonni powtarzać, że hinduizm to jedynie "duchowa masturbacja", a myśląc stereotypowo o tamtejszym kinie nie jesteśmy w stanie dostrzec nic poza karykaturalnymi na pierwszy rzut oka bollywoodzkimi tańcami i śpiewami. To nie są "nasze" Indie, w jakimkolwiek wymiarze będące dla nas zbyt daleko, by zrozumieć, poddać refleksji i zaczerpnąć do naszego życia. Naprzeciw naszemu egoizmowi poznawczemu wychodzi jednak film "Droga do miasta" w reżyserii Satyajita Raya. To kino zgoła zapomniane, sprzed prawie 60 lat, pierwsza część tzw. Trylogii Apu (nazwanej od imienia chłopca, głównego bohatera tryptyku). Natrafiłem na to dzieło przeglądając listy najlepszych filmów w historii – pojawiało się na większości z nich. Dlaczego światowa krytyka tak hołduje temu filmowi? Paradoksalnie wbrew padającemu w nim zdaniu: "To, co przyszło, już dawno odeszło"…

Fabuła dzieła Raya może wydawać się nadzwyczaj prosta. W bengalskiej wsi w latach 20. XX wieku żyje biedna rodzina. Ojciec – Harihar, wykształcony poeta i kapłan, regularnie opuszczający jednak domowe zacisze w poszukiwaniu zarobku. Matka – Sarbojaya; widzimy ją w na pozór trywialnych sytuacjach – wieszającą pranie, przygotowującą posiłki. Ich dzieci – Durga i Apu, beztrosko biegające po okolicy, podkradające owoce z pobliskiego sadu. Na drugim planie ciotka Indir – stara i schorowana żebraczka, błąkająca się od domu do domu w poszukiwaniu choć chwili wytchnienia dla zgarbionego ciała. Ta rodzina żyje w niesprzyjającym otoczeniu: dom wymaga remontu, brakuje pieniędzy na choćby podstawową egzystencję, wiejskie kobiety oskarżają Durgę o kradzież, Sarbojaya nieustannie martwi się o kolejny dzień i o córkę, która powinna szykować się do małżeństwa zamiast oddawać się rozkoszom późnego dzieciństwa. Należy dodać, że całość akcji poprowadzona jest w sposób hołdujący włoskiemu neorealizmowi – plenery są autentyczne, aktorzy grają naturalnie, a film skupia się przede wszystkim na palącym problemie współczesności (jakżeż to wymowne po 57 latach od jego premiery…) – egzystencji w skrajnym ubóstwie. Takty w dziele Raya wyznacza genialna, nostalgiczna muzyka Raviego Shankara.

W tym swoistym tyglu biedy czas jakby nie jest czasem, życie jakby nie jest życiem, a dobro walczy o swe miejsce w starciu z naturą, głodem, marzeniami. Kot bawi się z psem, pająk wodny szybkimi ruchami przemieszcza się po tafli jeziora, ryżowe pola falują pod naporem wiatru. Wszelkie porządki – społeczny, majątkowy, naturalny, metafizyczny – nakładają się na siebie, czyniąc z bengalskiej wsi miejsce "poza światem", zakorzenione głęboko w naszej świadomości i jednocześnie tak odległe. W naszych kategoriach to jednak ani raj, ani piekło. Tylko dwie rzeczy mogą przypominać nam, że tu ciągle chodzi o realnego człowieka – dobrze znany przez wielu z nas problem biedy i marzenie Apu: pędzący spokojnie w oddali pociąg, do którego biegnie, ale którego dogonić nie jest (i nie będzie?) w stanie. Struktura filmu została zbudowana w taki sposób, że w jego większej części patrzymy na zdarzenia przez pryzmat dziecka. Ray ukazał to symbolicznie, gdy Durga próbuje dobudzić brata, a ten gwałtownie otwiera oko. Człowiek uzyskał świadomość – musi zacząć widzieć, poznawać, głęboko ufając w dobro świata, musi wstać i zmierzyć się ze swym losem. Oczu nie może zamknąć matka, wystawiona na najcięższą próbę. Jej czekanie na męża i wiadomość od niego, nawiązując do wspomnianego wcześniej europocentrycznego humanizmu, może przywodzić na myśl postawę Penelopy wypatrującej Odyseusza. I jak w tamtej historii powracający bohater nie zastanie wszystkiego, co zostawił…

Trylogia Apu nazywana bywa niekiedy "trylogią o śmierci". W świecie Raya śmierć przychodzi w ciszy, bez krzyków, w kroplach stłumionego płaczu, który rozmywa się w monsunowym deszczu. Widzący umieranie Apu może spokojnie spać zanim kogoś straci, może bawić się w lesie myśląc, że obok niego to nie odejście z tego świata, lecz kolejny sen starszego człowieka. Śmierć rodzi samotność. Ta z kolei jest wpisana w życie bohaterów. Posądzana o kradzież Durga zostaje za włosy wypędzona przez matkę przed bramę ich domu, sama Sarbojaya ciągle wierzy, że list od Harihara za chwilę nadejdzie i jutro się odmieni, Indir nie ma swego miejsca; scena, w której oczekuje na pozwolenie zostania w kolejnym lokum ściska za gardło. Tylko Apu nie jest samotny – może jeszcze nie rozumie czym jest sama samotność? Może zrozumie to wyruszając w końcu wraz z rodziną w tytułową drogę do miasta? A może odkrył to już w kontakcie z wędrownymi trupami teatralnymi, sprzedawcą słodyczy czy żebrzącym joginem, którzy pojawiali się i znikali, jak wszystko w tym filmie?… Z drugiej jednak strony żadna "kropla" dzieła Raya nie jest zmarnowana, tak jak woda wykorzystywana przez bohaterów, która najpierw nabiera kształtu w dłoni, trafia do ust i wreszcie spada na wysuszone rośliny lub spragnionego kota czy psa. Cały film to wędrówka, cała nasza jego recepcja to podróż – w nieznane, do źródeł, do korzeni. Widząc Apu wrzucającego koraliki do wody zastanawiamy się – czy w znikającym w otchłani jeziora naszyjniku tonie jego (nasza) wiara w drugiego człowieka, czy raczej powracająca do pierwotnego kształtu rzęsa wodna zamyka kolejne "oko", kolejne stadium jego (naszego) życia? Już tylko wąż wpełznie do opuszczonego domu – w hinduizmie to zwierzę symbolizuje zarówno śmierć, jak i narodziny…

Podsumowując – "Droga do miasta" to ponadczasowe arcydzieło filmowe o uniwersalnym charakterze. Mimo odległości czasowej i geograficznej film nadzwyczaj realny, bliski każdemu człowiekowi. Choć analogia to karkołomna i daleko posunięta: czy jednak my w Polsce nie mamy tysięcy takich "Hariharów", wykształconych i przepełnionych duchem sztuki młodych ojców, nie potrafiących się odnaleźć w dzisiejszej pouczelnianej rzeczywistości? Czy kobiet jak Sarbojaya, których wiara w choćby przyzwoite prowadzenie domu zostaje zachwiana każdego miesiąca, gdy stają przed wyborem zapłaty rachunków lub kupna nowych butów dla dziecka? Ilu z nas w swym otoczeniu nie ma takich "ciotek Indir", o których zapominamy każdego dnia i którymi przestajemy się interesować, gdy zaczynamy dorastać? Ray nie dochodzi jednak do pesymistycznych konkluzji – nawet w najgłębszej tragedii rodzi się dobro, w każdym z nas jest ono mocno zakorzenione. Sztuką "Drogi do miasta" jest jednak to, że postawione w niej pytania są arcytrudne a odpowiedzi na nie może udzielić tylko każdy z nas z osobna. I tak jak każdy z nas odbierze ten film inaczej, zawsze jednak w obliczu płynącego z listów Harihara zdania: "wszystko, co daje Bóg (los? drugi człowiek? – dopisek autora), jest dobre". Czy aby na pewno?...
1 10
Moja ocena:
10
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones