Absurdalny pomysł wyjściowy z miejsca każe myśleć o "Igrzyskach śmierci" czy "Nocy oczyszczenia" wykręconych komediowo-satyrycznym twistem, choć to raczej analogia na czuja. Gdyby za
"Teraz tylko Youtuberzy i zapaśnicy zostają aktorami". Choć zgryźliwy komentarz brzmi jak narzekanie zmęczonego kinem popularnym boomera, w "Loterii!" pada on z całkowicie samoświadomych ust. Scenariusz Roba Yescombe albo naturalny, gadatliwy urok aktorki pozbawia go resentymentu, naładowując kuksaniec wyszczerzonym uśmiechem i kontrolowaną szyderą z samego siebie. Najjaśniejszymi gwiazdami nowego komediowego widowiska Paula Feiga są przecież zaczynająca na Youtubie Awkwafina i emerytowany wrestler John Cena: ogień i woda, refleks i mięsień, stand-up i SmackDown. Być może właśnie przez charakter tych przeciwności, niezależnie od sytuacji, patrzy się na nich z prawdziwą frajdą.
Punktem wyjścia "Loterii!" jest dystopijka niedalekiej przyszłości: rok 2030, kryzys-szmyzys, zła korporacja i moralna degrengolada. Hollywoodzkie wzgórza zamiast kolejnym filmowym produkcjom dały się opętać bukmacherskiej nowince. Kupujesz kupon, czekasz na losowanie, a jeśli okażesz się szczęśliwym zwycięzcą, zgarniasz wielką kasę. Haczyk: jeśli uda ci się przeżyć. Wylosowany "farciarz" ma za zadanie nie zginąć przed zachodem słońca; zadaniem wszystkich innych jest go zaciukać w tym samym czasie, by przejąć niezmaterializowaną jeszcze fortunę. Trochę to wszystko głupkowate, ale chyba nie jakoś dużo bardziej niż skrobanie pazurami po zdrapkach albo stawianie kuponu na zwycięstwo Napoli w wyjazdowym meczu. Zwłaszcza, że "Loteria!" ma w sobie coś, czego dwa powyższe nie mają – sprawczość uczestników. W otwierającej scenie brutalnie przekonuje się o tym Stifler, pardon, bezimienny zawodnik o twarzy Seanna Williama Scotta. Uciekając przed tłumem uzbrojonym w miecze i topory wykonuje salta, akrobacje i ciosy z podwójnych półobrotów. Oczywiście, mimo niewiarygodnej sprawności psychoruchowej, zamiast czeku z ciągiem zer i jedynek otrzymuje w końcu strzał w sam środek czoła od ubogiej meksykańskiej opiekunki. Jest w tej scenie zapowiedź szerszej społecznej satyry. Jest też przedsmak niemożliwej skali trudności podejmowanego przez ludzi wyzwania.
Osadzenie akcji w Los Angeles nie jest przypadkiem – do miasta gwiazd codziennie przyjeżdżają autobusy podobnych Stiflerowi marzycieli, podobnie jak on trzymając w dłoni loteryjny kupon z szansą na wygranie sobie przyszłości. Uda się nielicznym; reszta zmieni plany, zweryfikuje nadzieje, zniknie z tempem strusia pędziwiatra albo zegnie się w pół przed potęgą przedmiejskiego fentanylu. Na przodzie jednego z takich autobusów siedzi potulnie Katie Kim (Awkwafina) – kiedyś dziecięca aktorka znana z reklam spaghetti w puszce, obecnie osierocona przez matkę i porzucona przez ojca dziewczyna z niezaspokojonymi aspiracjami. Do Hollywood dociera w tym samym celu co wszyscy, choć to cel motywowany nie wizjami luksusu, a kinematograficzną ambicją.
Jej debiutanckie kilkanaście minut w filmie Paula Feiga to wygrzany desperacją bieg z przeszkodami; ktoś kradnie cenny zegarek, fekalia kapią z sufitu na świeżo wyprasowane ciuchy, a wyczekiwany casting przebiega raczej mocno średnio. Doświadczenie wyolbrzymione, ale i dzielone przez wielu aspirujących aktorów, zdolne do pogruchotania marzeń i spakowania walizek. "Szczęśliwym" zbiegiem okoliczności Katie nie ma czasu na takie dylematy. W kieszeni pożyczonych spodni znajduje zwycięski kupon wielkiej loterii, a odwracane pogardliwie oczy całego miasta nagle znowu zwracają się prosto na nią. Ręce z kolei sięgają po maczety, katany, pałki i koktajle Mołotowa. Tak zaczyna się śmiertelne polowanie na 3,6 miliarda dolarów przybrane w ludzkie tkanki mięśniowe. Oszalała populacja Kalifornii vs. chuderlawa dziewczyna i jej napakowany, wyskakujący znikąd bodyguard Noel (John Cena), który za skromne 10% wygranej roztacza ją opieką misia-tulisia.
Absurdalny pomysł wyjściowy z miejsca każe myśleć o "Igrzyskach śmierci" czy "Nocy oczyszczenia" wykręconych komediowo-satyrycznym twistem, choć to raczej analogia na czuja. Gdyby za wszelką cenę szukać podobieństw, "Loterii!" dużo bliżej do japońskiego "Battle Royale" czy netfliksowego "Squid Game"; zarówno temperaturą społecznego komentarza, co pstrokato-infantylną energią krwawego teleturnieju. Zaznaczam to "za wszelką cenę", bo najnowszy film Paula Feiga to jednak obraz z innej gatunkowej ligi, rzecz malutkiej skali rażenia i jeszcze mniejszych aspiracji. Dystopijnej wizji świata prędko kończy się pomysł na bardziej wielopoziomowy komentarz; zdaje się ona raczej pretekstem dla zbioru improwizowanych żartów i kreatywnych scen rozpierduchy. Te działają tak nawet, nawet – zarówno Awkwafina, jak i John Cena znakomicie czują komediowy potencjał tłuczenia ludzi po pyskach, a ich wzbogaconą fizycznym żartem choreografię walk ogląda się z dziecięcym uśmiechem ekscytacji. Choćby najkreatywniejsze rozwałki potrafią jednak znużyć czasem trwania i nadmierną regularnością występowania. W tym sensie "Loterię!" ogląda się trochę jak gameplay gry komputerowej, w której drogi bohaterów, interakcje między nimi i nieśmiało zakreślone charaktery odciągać mają od tępej rozrywki zabijania losowo generowanych statystów. To zbyt często walki z przerwami na fabułę, jak gdyby Feigowi umknęło gdzieś sedno tworzonych latami komedii sensacyjnych ("Agentka", "Gorący towar").
Ta "fabuła" to też trochę słowo na wyrost – akcję w "Loterii!" dużo częściej niesie charyzma dwójki głównych bohaterów i ich improwizowany, żartobliwy timing. Twórczą metodę dowcipu Feig zresztą wykłada w montażu bloopersów towarzyszącym napisom końcowym. Podglądamy tam aktorów, którzy wraz z kolejnymi dublami podmieniają sedno żartów, ich szyk, formułę; podrzucają komediowe rozwiązania od siebie, nie przejmując się żelaznymi linijkami skryptu i na żywca testując najzabawniejszą z możliwych opcji. To efekt zarówno zaufania do ich stand-upowych rodowodów, jak i sprzyjającej atmosfery błazenady na planie, które w konsekwencji dają sprzyjające wrażenie naturalności i dobrej zabawy. Gorzej, gdy zdamy sobie sprawę, że aktorskie wygłupy przykryć mają pozory spójnej historii; udane (bądź mniej) skecze opakowane są w wymówkę zamiast scenariusza. Tu akurat Feigowi wylosował się zakochany w japońskiej wrażliwości przebodźcowany krzykacz pióra Roba Yescombe, który sam w sobie przeżywa się jak dziki bieg w "Subway Surfers" (spójrzcie, nawet tytuł kryje w sobie podkreślający natężenie wykrzyknik). Wytchnienie dają wymuszone cut-scenki, w trakcie których postacie przypominają sobie o budulcu własnych charakterów, przemilczanych traumach czy motywujących ich przeszłych doświadczeniach. Pięć minut i hop, dawaj dawaj, nie ma na co czekać, trzeba uciekać przed nudą.
"Loterię!" ogląda się więc bez bólu, z twarzą wklejoną w epileptycznie świecący ekran, prychając powietrzem z nozdrzy (ale bez słyszalnych oznak zabawy w postaci rechoczącego "hahaha"). Zaangażowanie wynika tu z nadmiernego przesytu akcją, parku rozrywki i niesamowitości, hałaśliwych dźwięków i kolorowych atrakcji. To też jednak puste doświadczenie, po którym trzeba odpocząć jak po biegu po schodach w bloku. Być może remedium kryłoby się gdzieś w rozwinięciu fabularnego potencjału. "Loteria!" przecież kilkukrotnie obiecuje nieco więcej niż błyszczące świecidełko; napoczyna wątki wykuwania własnej wartości, nauki zaufania, czy budowania zdrowej relacji z samym sobą. Wszystko to jednak ginie w natłoku ironicznej beczki śmiechu; jest trochę jak rozmowa w grupie znajomych, w której od sedna odwodzi niemożliwa do opanowania głupawka. Intensywne, uśmiechnięte whatever.