Nowy film twórcy "Marszu Pingwinów" to kolejna fabularna bajka o zwierzątkach bardziej ludzkich niż ludzie. Film ładny, ciepły niczym PRL-wskie ciepłe lody i niestety równie mdły.
Nowy film twórcy „Marszu Pingwinów” to kolejna fabularna bajka o zwierzątkach bardziej ludzkich niż ludzie. Film ładny, ciepły niczym PRL – wskie ciepłe lody i niestety równie mdły. Jeszcze raz oglądamy historię przyjaźni między człowiekiem a zwierzęciem, opowiedzianej w znanej poetyce ekologiczno – familijnej. Mała dziewczynka zaprzyjaźnia się z lisicą, by po latach opowiedzieć nam historię tej ciekawej relacji. W sensie jak najbardziej dosłownym – filmowi towarzyszy głos z offu, która w lekko grafomański sposób próbuje przekonać nas do tego co już i tak wiemy – że naturę „kochać trzeba i szanować” i jeżeli zerwiemy łączącą nas z nią intymną więź, dojdzie do katastrofy. Banał, ale trzeba przyznać, że podany tu w wyjątkowo zgrabnej formie. Reżyser Luc Jacquet jest przede wszystkim dokumentalistą, który po godzinach próbuje realizować swoje dziecięce tęsknoty. „Mój przyjaciel Lis” imponuje wizualnie. Jacquet potrafi filmować przyrodę, łącząc baśniowy klimat z rzeczywistością. Wchodzimy z kamerą w najbardziej intymne rejony życia czworonogów, a zwierzęcy aktorzy grają lepiej od swoich ludzkich odpowiedników. Na stylizowane kadry (przeważa „lisi” rud kolor) rzeczywiście nie można się napatrzeć. Problem pojawia się wtedy gdy przejdziemy na grunt ideologii. Zwierzęta są tu niewinne i kochane, praktycznie nie wykazują agresji, a empatią biją homo sapiens na głowę. Zresztą ta męcząca tendencja do „uczłowieczania” na siłę naszych „mniejszych braci” była widoczna już w „Marszu Pingwinów”. I choć można zrozumieć tęsknotę za wizją dobrej Matki Natury, zaufać filmowej lisicy mogą tylko ci, którzy nie pamiętają bajki o Lisie Witalisie.