Recenzja filmu

Najlepsze lata (2018)
Jonah Hill
Sunny Suljic
Katherine Waterston

Lato wszędzie

Deska, pizza, kumple, browar, wreszcie – uraz głowy, pierwszy seks, dziwne tabletki od pana doktora, ucieczka przed policją. Hill dorzuca kolejne anegdoty do opowieści, której słuchaliśmy już
Widziałem już wystarczająco dużo filmów, by wiedzieć, że nie było lepszego czasu i miejsca na dojrzewanie niż Ameryka lat 90. Cola miała wówczas najsłodszy smak, raperzy smażyli najtłustsze bity, a Nintendo tworzyło najlepsze gry (SNES forever!). Debiutujący za kamerą Jonah Hill nie robi zbyt wiele, by zmienić tę optykę. Nie szkodzi – "Najlepsze lata", nawet jeśli utwierdzają nas w przekonaniu, że lepiej już było, są bezpretensjonalne jak pocztówka z wakacji i beztroskie jak przejażdżka na desce.



Hill, rocznik 83, dorastał w Kalifornii, która bujała się do rytmu kawałków N.W.A i drżała po trzęsieniu ziemi spowodowanym eskalacją napięć na tle rasowym. Ten świat, liżący rany po sprawie Rodneya Kinga, krwawych zamieszkach i potężnej recesji, istnieje gdzieś poza kadrem. W centrum reżyser ustawia dzieciaka o chmurnym spojrzeniu, z burzą gęstych loków na głowie i tajfunem pod czaszką. Grający go Sunny Suljic dał popis rebelianckiej ekspresji w grze "God of War", w której wcielał się w postać bezlitośnie musztrowanego spadkobiercy boskiej potęgi. Tutaj, choć obnosi podobną minę, ma nieco inne pragnienia: chciałby znaleźć uznanie w oczach nowo poznanych kumpli, doświadczyć pierwszych erotycznych uniesień, zarobić na parę jordanów i nauczyć się paru trików na deskorolce. Moment, w którym godziny bezowocnych treningów wreszcie przynoszą skutek, to jedna z najpiękniejszych scen dziecięcej ekscytacji w kinie ostatnich lat.

Film Hilla rozpoczyna inna, lecz naładowana podobną kinetyczną energią, scena: na małoletniego bohatera spada grad ciosów jego starszego brata. Nakręcona jest w statycznym ujęciu, czuć zarówno impet kolejnych uderzeń, wzbierającą agresję napastnika, jak i dramatyczną bezradność ofiary. To trochę obietnica bez pokrycia. Hill jest oczywiście na tyle świadomym i inteligentnym twórcą, by zdejmować od czasu do czasu różowe okulary. Jednakże zabawa wektorami rodzinnych relacji oraz rozgryzanie ich charakteru to w jego filmie jeden wielki blef; sfera potraktowana nieco zbyt powierzchownie, sprowadzona do kilku obyczajowych scenek oraz paru umoralniających rozmów (w buty mentora wchodzi tu jedyny ambitny deskorolkowiec na kwadracie). Szkoda zwłaszcza niedogotowanego wątku relacji z bratem – jak zawsze wybitny Lucas Hedges zamienia swojego bohatera w rozpędzoną kulę nienawiści, we wnętrzu której tli się autentyczne i gorące uczucie. 


Deska, pizza, kumple, browar, wreszcie – uraz głowy, pierwszy seks, dziwne tabletki od pana doktora, ucieczka przed policją. Hill dorzuca kolejne anegdoty do opowieści, której słuchaliśmy już dziesiątki razy, często w lepszym wydaniu. Czyni to jednak z taką literacką lekkością, tak dużą świadomością filmowej materii i z pomocą tak naturalnych, młodych aktorów, że zarzut dyskontowania naszej nostalgii raczej nie przejdzie Wam przez gardło. Nawet jeśli mamy dzisiaj lepszą colę, tłustsze bity i fajniejsze gry.
1 10
Moja ocena:
7
Dziennikarz filmowy, redaktor naczelny portalu Filmweb.pl. Absolwent filmoznawstwa UAM, zwycięzca Konkursu im. Krzysztofa Mętraka (2008), laureat dwóch nagród Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones