Z jednej strony nie można czuć zawodu po obejrzeniu filmu, którego głównym bohaterem jest morderczy ludzik z piernika, bo przecież nikt nie mógł spodziewać się ambitnego kina poruszającego ontologiczne kwestie nękające ludzkie umysły od zarania dziejów. "The Gingerdead Man" nie miał prawa być dobrym filmem i chociaż rzeczywiście nim nie jest, to z drugiej strony nieco zawodzi w byciu "złym". Pomysł przyświecający twórcom był znakomity i poszerzył galerię najbardziej odrealnianych zabójców w historii filmu. Pierniczek zajmuje zaszczytne miejsce w gronie morderczych dżdżownic, królików, pomidorów, a nawet ekskrementów. Niestety film został zabity przez fatalne, ciągnące się w nieskończoność dialogi. Wygląda na to, że reżyser chciał wyeksponować głębię charakterologiczną swoich bohaterów, ale okazało się, że nawet opona-zabójca ma ciekawszą osobowość.
Morderca zamknięty w ciele niewinnego przedmiotu, przeklinający, mówiący głosem typowego draba, o rozbuchanym libido - nic oryginalnego. Niemniej równie mało oryginalny jest Jason Voorhees na tle Michaela Myersa i akurat tego rodzaju powtarzalność nie jest w "The Gingerdead Man" aż tak dotkliwa, jak niedobór horroru w horrorze. Niestety w ramach rekompensaty nie jest nawet śmiesznie, a przecież z kimś takim w tytule powinno być i to nie rzadko. Ze dwie sceny (walka piernika ze szczurem i końcówka, gdy zabójca zostaje pożarty i popity mlekiem) wywołują lekkie drżenie w kącikach ust, ale to zdecydowanie zbyt mało. Natomiast większość momentów bez udziału Gingerdead Mana nadają się wyłącznie do usunięcia.
"The Gingerdead Man" jest parodią filmów typu "Laleczka Chucky", a więc parodią parodii. Kpiarska incepcja ma swoje niezłe chwile - szczególnie przyjemnie ogląda się legendarnego Gary'ego Buseya w kopii roli równie uwielbianego przez fanów szmiry Brada Dourifa. Fanatyków horroru przyciągnie także nazwisko reżysera - Charles Band jest założycielem dwóch kultowych studiów filmowych: Empire Pictures (które wydało na świat "Re-Animatora", a zbankrutowało przez "Robot Jox") oraz Full Moon Features (znane z m.in. serii "Władca lalek"). Po raz kolejny okazuje się jednak, że samymi nazwiskami nie można stworzyć solidnego filmu.
Historia piernikowego mordercy miała potencjał, który zmarnowano niepotrzebnymi próbami budowania miałkich osobowości innych postaci niż jego samego. Z perspektywy widza oczywistym zdaje się, że sercem filmu jest Gingerdead Man i to jego perwersyjno-psychopatyczna natura powinna stanowić centrum ekranowych wydarzeń. Szkoda, że przeczucie zawiodło Banda i poczęstował widzów sucharem zamiast lekkostrawnym ciastkiem. Mimo wszystko warto sięgnąć po drugą część, gdzie Pierniczek rozwija skrzydła i nawet zostaje ukrzyżowany oraz po część trzecią, gdzie Gingerdead Man parodiuje Hannibala Lectera, a także zostaje się królem parkietu.