Recenzja wyd. DVD filmu

Sholay (1975)
Ramesh Sippy
Amjad Khan
Gita Siddharth

Dwóch wspaniałych

Moja niepohamowana wola eksploracji nowych regionów kina zaprowadziła mnie do Indii. Bollywood to grunt już odkryty przez rodzimych dystrybutorów, ale rządzący się specyficznymi regułami, które
Moja niepohamowana wola eksploracji nowych regionów kina zaprowadziła mnie do Indii. Bollywood to grunt już odkryty przez rodzimych dystrybutorów, ale rządzący się specyficznymi regułami, które przesłużyły mu tylu zwolenników, co wrogów. Dlatego wydawcy, gdy już decydują się na przedstawienie polskiemu widzowi filmów z tamtych stron świata, ostrożnie dobierają tytuły. Przez to omija nas możliwość obcowania z nieco starszymi perłami indyjskiej kinematografii, do jakich "Sholay" niewątpliwie się zalicza. Mark Cousins w swej 15-odcinkowej serii The Story of Film – Odyseja filmowa określa ten obraz mianem kultowego. Trudno mi nie podzielać jego entuzjazmu, mimo iż dotąd miałem bardzo małe pojęcie o Bollywood.

Reżyser Ramesh Sippy za swego guru uważa Sergia Leone. To jego filmom "Sholay" zawdzięcza ostateczny kształt. Znajdziemy tutaj odpowiednik utworu "Man with Harmonica" Ennio Morricone (wykonany na wschodnich instrumentach), tortury równie okrutne co w dziełach Włocha, a także scenę morderstwa będącą wręcz plagiatem tej z "Pewnego razu na dzikim zachodzie". Na tym jednak nie koniec inspiracji. Szkielet fabularny głównego wątku przypomina inny klasyk, tym razem spod ręki samego Akiry Kurosawy - "Siedmiu samurajów". Tematem przewodnim jest bowiem opowieść o dwóch szlachetnych złodziejach, którzy decydują się pomóc w walce z bandytami najeżdżającymi bezbronnych wieśniaków. Jak widać, oryginalnością scenariusz nie grzeszy. Mimo to daleko mi do nazywania go słabym. Ponad trzy godzinny seans wypełnia zbyt duża liczba świeżych wątków, melanży gatunkowych oraz nietypowych rozwiązań, by mieć za złe twórcom podkradanie czyichś patentów. Zwłaszcza że nie kryli oni nigdy swoich fascynacji i otwarcie wyliczali protoplastów "Sholaya" w wywiadach.

Ten film to dzieło będące fuzją wszystkich możliwych gatunków kina rozrywkowego. Rozpoczyna je motyw podróży, który zahacza o slapstickową komedię. W środkowej części nie brakuje musicalowych momentów, a także love story. Tymczasem finał szokuje krwawą jatką z elementami kung-fu. Jakkolwiek dziwnie brzmi taki dobór składników, indyjscy producenci opanowali do perfekcji łączenie ich ze sobą. Oglądaniu nie towarzyszy uczucie irytacji. Najlepiej udowadnia to scena tańca na szkle poprzedzona sporą dawką przemocy, a sama w sobie także okrutna. Jednak nie kłóci się to z podziwianiem świetnej choreografii i tła muzycznego. Finalnie dostajemy sekwencję na równi odrzucającą, co piękną, czyli dwa w jednym. Jakim cudem to współgra? Ramesh Sippy podkreśla grubą linią nierealność swojego kina. Nie każe współczuć bohaterom, a przynajmniej nie w takim stopniu, jak robi się to w przeciętnych westernach. Raczej krzyczy głośno: "to tylko film, masz się na nim dobrze bawić". Przy takim potraktowaniu opowieści nie dziwią nas ani naiwne zwroty akcji, ani raptowne przeskoki z farsy w thriller.

Twórca "Sholaya" żongluje kiczem, a obierając taki sposób budowania utworu, łatwo się potknąć. Nie dziwi więc, że i tutaj znajdziemy słabsze momenty. Największą bolączką filmu jest olbrzymi przekrój dowcipów, jakimi operują humorystyczne sceny. Reżyser umieścił tu żarty dla całej rodziny, sytuacyjne pomyłki, prostackie gagi, a nawet nieco inteligentniejsze gry słowne. O ile gatunkowy miszmasz tego dzieła wychodzi mu na dobre, o tyle już do śmiechu zmusi ono tylko ludzi, których bawi dosłownie wszystko. Reszta niestety będzie miała dla siebie zaledwie kilka momentów, by później z irytacją oglądać grepsy zupełnie do nich nie przemawiające. Dla mnie nietrafiony był motyw więzienia, w którym nawet przypominający chaplinowskiego "Dyktatora" naczelnik nie robił żadnego wrażenia, zaś każdy gag zakładał, jakoby ludzie otaczający bohaterów byli kompletnymi idiotami, wierzącymi w najbardziej oczywiste kłamstwa. Na wycięciu tego typu kpin reżyser mógł tylko zyskać.

Całe szczęście jako całość "Sholay" prezentuje się świetnie. Tuż po seansie zacząłem żałować, że zabrałem się za Bollywood tak późno. Wbrew obiegowej opinii muzyczne sceny wcale nie drażnią, a stanowią starannie nakręcone przerywniki między kolejnymi sekwencjami akcji. Cała reszta jest równie profesjonalną robotą. Dlatego to film wart odgrzebania, nie tylko przez fanów indyjskiego kina.
1 10
Moja ocena:
7
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones