Recenzja filmu

Smak zemsty. Peppermint (2018)
Pierre Morel
Jennifer Garner
John Gallagher Jr.

Na oślep w piniatę

"Peppermint" jako wczesnojesienny "multipleksiarz" wypada strasznie anemicznie – jest do bólu odtwórczy, pełen krzywdzących uprzedzeń, marnie napisany i zagrany. Broni się może kilkoma
"Dzień dobry, serdecznie witamy w naszym sklepie z piniatami. Tam z boku mają Państwo piniaty, tutaj – pod kolorowymi papierami – trzymamy ciężką amunicję, a na górze, w kantorku, porcjujemy koks i liczymy banknoty. Wszyscy jesteśmy latino (no dobra, z wyjątkiem tego tu, z Korei, i jeszcze takiego jednego Chińczyka na posyłki), mamy demoniczne tatuaże na gębach, bandany, łańcuchy i noże. Nasz szef jest tak złowrogi, że na zapleczu postawił posąg kostuchy i codziennie się do niego modli. Nosi pornowąsik. W czym możemy Państwu pomóc?".


Po takim uroczym zaproszeniu w "Peppermint" od razu włącza się wirówka – łamanie kości, walenie na odlew kastetem, dziurawienie mózgów, ucinanie kończyn. Maszynką do zabijania, która nigdy nie puka do drzwi, o nic nie pyta i nie wdaje się w rozważania moralne, jest Jennifer Garner – aktorka o twarzy tak dziwnie beznamiętnej, że mogłaby zastępować manekiny na starych wystawach sklepowych. Jej Riley North jeszcze do niedawna żyła życiem zubożałej klasy średniej – praca w banku, nadgodziny i wredny szef, ciułanie na prezent dla dziecka, awantury na zebraniach skautów. A ponieważ od czasów pierwszego "Życzenia śmierci" w Stanach najwyraźniej niewiele się zmieniło i ulicami wciąż władają gangi psychopatów, któregoś dnia zwyrodniali latynosi opróżniają magazynki prosto w męża i córkę Riley. Żeby trauma była jeszcze większa, dzieje się to na oczach bohaterki, w trakcie rodzinnego wypadu do wesołego miasteczka. Cóż z tego, że wcześniej mąż – niby taki święty – w ostatniej chwili wymiksował się ze skoku na forsę kartelu narkotykowego? Kobieta budzi się po mięsiącu w śpiączce i chociaż doskonale pamięta twarze morderców, skorumpowany wymiar sprawiedliwości puszcza wolno gangsterów, a ją samą wysyła do szpitala psychiatrycznego. Dalej jest już z górki: szamotanina w sądzie, ucieczka z pędzącej karetki, pięć lat spędzone na treningu i w końcu powrót do LA z trzy razy większym bicem i wyrafinowanym planem zemsty – trzeba walić w przestępczą piniatę tak długo, aż w końcu pęknie. Walić poza prawem, walić na oślep. 


No i to bicie w kukłę przynosi zamierzone skutki: najpierw ginie przekupny sędzia, potem kolejni gangsterzy i źli policjanci, a cała Ameryka kibicuje antysystemowej mścicielce na Facebooku. Mroczna piniata zaczyna się rozpadać, ale w środku jakoś pusto, słodycze nie chcą lecieć. Miało być groźnie i w napięciu, a zamiast tego ciągle parskamy śmiechem. Za dużo w "Peppermint" pulpy w pulpie, za dużo schematu w i tak mocno już schematycznym gatunku. Pomijam, że motyw samosądu i niedziałającego systemu sprawiedliwości – jakby żywcem wyjęty z kina lat 80. – sprawia anachroniczne wrażenie i raczej średnio pasuje do realnych bolączek dzisiejszego świata. Gorzej, że na zapleczu sklepu z piniatami ktoś upakował całe latynoskie bestiarium – tak naszpikowane złem i stereotypami, że ociera się to wszystko o rasistowską hucpę. Śniadzi gangsterzy są jak wymarzone tarcze strzelnicze Ku Klux Klanu – zero osobowości, zero myślenia, tylko góra złego mięsa do dziurawienia kulami. Potwory nie muszą przejawiać żadnych oznak człowieczeństwa – szydzą ze śmierci dziecka, torturują z uśmiechem na ustach, słuchają ostrej muzyki, prowadzą ze sobą marnie napisane rozmowy i bełkoczą jak pacjenci po lobotomii. Ich herszt – niejaki Garcia – naprawdę pali świeczki przed wysadzaną klejnotami figurą śmierci z kosą, bardziej w klimacie H.P. Lovecrafta niż meksykańskiego kultu Santa Muerte. Skoro jest tak obleśnie, to dlaczego mielibyśmy nie wycharczeć za klasykiem: "Wytępić całe to bydło!"? 


Charczymy, a właściwie charczy za nas Riley – anielica śmierci, podobno wielka nowość w zdominowanym przez facetów panteonie mścicieli. Tyle że w szczękościsku Garner nie ma nic oryginalnego – aktorka powiela wszystkie najbardziej sztampowe gesty i pozy kinowych twardzieli. W ogóle nie obserwujemy, jak się zmienia, trenuje, hartuje nową osobowość. Są tylko szybkie skoki w przód i w tył – bohaterka raz mięknie, rozpacza i kupuje psychotropy, a już za chwilę mieszka pod mostem z bezdomnymi, śpi na granatach i polewa rany czystym spirytusem. Zabija bez słów, z zimną krwią, jak automat – nieważne, czy chodzi o skorumpowanych urzędników, czy psychopatycznych gangsterów. Garner nie tyle więc przejmuje część stereotypowo męskiej twardości, co po prostu gra w tym filmie faceta. Możemy na jej miejsce wstawić dowolną gatunkową figurkę – Johna Rambo albo Paula Kerseya – i absolutnie nic nie zmieni, obejrzymy dokładnie to samo widowisko – nawet koszulka w typie "żonobijki" sprawdza się jako część znajomego imaginarium. 

Nie jestem tylko pewien, czy na tym właśnie polega rewizja gatunku. Bo jeśli twórcom nie chodziło o rewizję, to właściwie o co? "Peppermint" jako wczesnojesienny "multipleksiarz" wypada strasznie anemicznie – jest do bólu odtwórczy, pełen krzywdzących uprzedzeń, marnie napisany i zagrany. Broni się może kilkoma wciągającymi scenami mordolejestwa, ale to raczej tani kwiatek do kożucha. Tej piniaty nikt nie musiał specjalnie rozbijać. Pękła sama. I tyle, koniec imprezy, można rozejść się do domów. Jest pobojowisko, nie ma co zbierać. Nawet złamanego miętusa. 
1 10
Moja ocena:
3
Publicysta, eseista, krytyk filmowy. Stały współpracownik Filmwebu, o kinie, sztuce i społeczeństwie pisze dla "Dwutygodnika", "Czasu Kultury", "Krytyki Politycznej", "Szumu" i innych. Z wykształcenia... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Do czego zdolna jest osoba, której odebrano wszystko? Która była świadkiem śmierci córki i męża? Którą... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones