Recenzja filmu

Spider-Man: Poprzez multiwersum (2023)
Joaquim Dos Santos
Kemp Powers
Shameik Moore
Hailee Steinfeld

Dziurka dziurce nierówna

"Poprzez multiwersum" to rzecz formalnie (bardzo) i fabularnie (nieco mniej) szalona, a przy tym cudownym sposobem utrzymująca chaos w ryzach. To hiperaktywne kino epoki multitaskingu, wymagające
Dziurka dziurce nierówna
źródło: Materiały prasowe
Rok po wydarzeniach z filmu "Spider-Man Uniwersum" 15-letni Miles Morales (Shameik Moore) gładko radzi sobie ze złoczyńcami z brooklyńskiego sąsiedztwa, lecz strzały Amora wyciągnąć z serducha nie może. Tęskni za przyjaciółmi z równoległych światów, dręczy go rychła rozłąka z rodzicami przed ruszeniem na studia, o sekrecie podwójnej tożsamości nie wspominając. Nastoletnie bolączki podniesione do superbohaterskiej potęgi jeszcze się pomnożą, kiedy z portalu nad jego łóżkiem wyskoczy Gwen (Hailee Steinfeld), zadziorna sympatia z zaświatów – podobnie jak inne Petery Parkery posiniaczona przez życie, dziś jednak w roli agentki likwidującej czasoprzestrzenne anomalie. Sugestia nastoletniego romansu zamieni się w próbę ratowania świata, jaki oboje znają. Łatwiej jednak powiedzieć, niż zrobić, gdy podział na dobrych i złych nie jest oczywisty. Oto drobny złodziejaszek z apetytem na zemstę zamieni się w superzłoczyńcę władającego czasem i przestrzenią, ugryzieni przez radioaktywnego pająka przyjaciele ujawnią janusowe oblicza, a nad dewizą o mocy, z którą wiąże się wielka odpowiedzialność, zawiśnie jeszcze większy znak zapytania. Nasz Pajączek stanie się zakładnikiem własnego przeznaczenia.



Niech Was nie spłoszą ogólniki z mojej strony, klisza multiplikowanych światów i wątek klasycznego dla Spider-Manowych postaci samopoznania. "Poprzez multiwersum" to rzecz formalnie (bardzo) i fabularnie (nieco mniej) szalona, a przy tym cudownym sposobem utrzymująca chaos w ryzach. To hiperaktywne kino epoki multitaskingu, wymagające od widza podzielności uwagi, w każdym planie wynagradzające naszą uważność. Widać drużyna trzech reżyserów z różnym animacyjnym portfolio: Joaquim Dos Santos, Kemp Powers, Justin K. Thompson, i trzech scenarzystów: Dave Callaham, Phil Lord i Christopher Miller (dwaj ostatni dzierżyli również producenckie stery), zmierzyła siły na zamiary. Inwencja stylistyczna współpracującej z nimi ekipy animatorów przekracza granice nieprzekroczone w pierwszej części, wszechstronnie dowodząc możliwości komunikacji za pomocą obrazu. Ekran mieni się od kolorów i faktur, bez przerwy dających wgląd w emocjonalne ewolucje i w charaktery. Różne wizualne style dają przy tym wgląd w kulturową, gatunkową lub historyczną tożsamość świata, z którego poszczególne Spider-Many się wywodzą. Każdy z tych światów nie przypomina jednorazowej scenografii; sugeruje głębię, którą chciałoby się spenetrować.

I tak na przykład impresjonistyczne abstrakcje to mieniące się błękitami i fioletami tła dla Gwen. Uliczna, hip-hopowa energia to Miles. Drugoplanowe postacie również nie istnieją w próżni. Spider-Punkowi (Daniel Kaluuya) trafiają się szorstkie, podarte kolaże, jakby urwał się z anarchistycznego zina sprzed pół wieku. Wraz z pojawieniem się hinduskiego Spider-Mana (Karan Soni) ekran zalewają ciepłe kolory wibrującego życiem bombajskiego Manhattanu przyszłości. Nie dziwota, że cyberpunkowa wersja Spider-Mana (Oscar Isaac) to ta dotknięta tragedią, w pewnym sensie pozbawiona nadziei, żyjąca w wysokiej wieży z neonów, zer i jedynek. A przy czarnym charakterze artyści puszczają już na dobre wodze fantazji. Jeśli z początku zdolność teleportowania się przez dziury we własnym ciele jest źródłem pierwszorzędnego slapsticku, po mrocznej przemianie Spot (Jason Schwartzman) niepokoi jak skopiowane przez paranoika rysunki Franka Auerbacha. Koszmary gwarantowane!



Pogodzenie różnych wizualności w obrębie poszczególnych scen najlepiej świadczy o pomysłowości twórców, a ideologiczne starcia postaci w ciętych dialogach mają okazję tym mocniej zaiskrzyć humorem. Bawią również metażarty o sztuce współczesnej i kapitalizmie, pomysłowo wplecione w sceny akcji. Strach mrugać przy miejskich pościgach. Powietrzny breakdance trwa, pajączki pędzą na łeb i szyję, lecz przemyślane kadrowanie i czytelne tła sprawiają, że o nieważkości nie ma mowy. W pojedynkach czuć ciężar uderzeń i fizykę ciał, za którymi nieraz tęsknimy w przeładowanych cyfrowymi trikami aktorskich filmach Marvela. Animacyjna skrupulatność szczególnie objawia się w scenach z dziesiątkami i setkami Spider-Manów zamieszkujących tytułowy Spider-Verse. W warunkach domowego seansu kakofonia wrażeń kazałaby zapętlić sceny lub wziąć lupę w dłoń. Animatorzy nie wstydzą się swoich komiksowych korzeni, lecz tzw. kanon nie stanowi ograniczenia dla scenarzystów. W efekcie całość przypomina pisany z euforyczną radością katalog metod graficznych: od rysunkowych projektów Leonarda da Vinci, filmów ekspresjonistów niemieckich, przez prace Roya Lichtensteina czy plansze Billa Sienkiewicza, aż po ostatnie gradaptacje przygód człowieka-pająka.

Od nadmiaru głowa nie boli, forma służy bowiem dramaturgii i żywym postaciom. Nawet przemielony przez popkulturę schemat alternatywnych rzeczywistości działa nie tylko w warstwie autotematycznej, lecz podbija także egzystencjalny ciężar wydarzeń. Wszak mamy przed sobą łączącego różne tożsamości superbohatera z przypadku, który nigdzie nie czuje się jak u siebie. Gdy w finale stawka rośnie, elektroniczne trąby jerychońskie Daniela Pembertona w głośnikach przypominają o pokrewnym tematycznie serialu "Dark", w którym predestynacja i pragnienie sprawczości również zwierają się we frapującym uchwycie. I tu, i tam strata jest momentem definiującym (anty)bohatera.



"Świat stoi przed tobą otworem, więc uważaj, byś zeń nie wyleciał", można by przy tej okazji zacytować Leca. Lecz bez obaw. Choć Milesa Moralesa zostawiamy w zawieszeniu (zgodnie z frustrującym trendem docieramy zaledwie do połowy dwuczęściowego filmu), ważniejsze, że przed kolejnymi starciami udaje mu się uzbroić w przyjaźnie. Tak dzieje się w czułej rozmowie Milesa z matką (Luna Lauren Vélez), gdy świadomość powiększającego się dystansu między nimi nie wyklucza chęci zrozumienia i wzajemnego wsparcia. Także gdy mowa o romantycznym napięciu: w scenie huśtania się nad panoramą miasta subtelna mowa ciała znaczy więcej niż słowa. Wśród rozkoszy stylistycznego nadmiaru twórcy "Poprzez multiwersum" potrafią docenić ciszę. A gdy się zatrzymują, udaje im się wydobyć z tej szalonej przygody emocjonalną głębię. Jeśli dodać do tego przedni humor, świetną pracę dubbingu, rzadko spotykaną kinetyczną energię i estetyczne przeżycie – to czego chcieć więcej? Ach tak, finału! Na finał zaczekam. Stanę pierwszy w kolejce do kina.
1 10
Moja ocena:
9
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones