Found footage to podgatunek, za którym się przepada lub którego się nie znosi. Jego design nie pozostawia żadnych wątpliwości, a specyfika wywołuje skrajne emocje. Osobiście uznaję się za
Found footage to podgatunek, za którym się przepada lub którego się nie znosi. Jego design nie pozostawia żadnych wątpliwości, a specyfika wywołuje skrajne emocje. Osobiście uznaję się za fana konwencji znalezionych taśm. W zakresie filmowego horroru ten modny nurt jest w stanie przywołać realizm i namacalną grozę, o jakich nie śnią twórcy wielu tradycyjnych straszaków. Dekady temu zdatność formuły found footage udowodnił Ruggero Deodato. W ubiegłym roku powstał film pretendujący do tytułu najlepszej podgatunkowej pozycji ostatnich lat: "The Den" w reżyserii Zachary'ego Donohue.
Bohaterką filmu jest Liz (Melanie Papalia), studentka specjalizująca się w komunikacji i mediach społecznościowych. W ramach realizacji pracy dyplomowej dziewczyna nawiązuje współpracę z przedsiębiorstwem telekomunikacyjnym, wprowadzającym na rynek nowy komunikator internetowy. Jej zadaniem jest przełamanie barier społecznych i kulturowych oraz poznanie jak największej ilości użytkowników z całego świata. Za pomocą kamery komputerowej dokumentowana jest każda minuta rozmów Liz na prywatnym czacie. Studentka sumiennie wypełnia swoje zadanie. Choć nie udaje jej się ustrzec przed kontaktem z krętaczami i miłośnikami cyberseksu, zawiera parę interesujących znajomości. Zadowolenie dziewczyny trwa do momentu, w którym staje się ona świadkiem brutalnego morderstwa jednej z użytkowniczek czatu. Sprawca zbrodni przejmuje konto zabitej, aby prześladować Liz. Z czasem włamuje się na komputer bohaterki, by móc w pełni ją kontrolować.
To, co odróżnia "The Den" od dziesiątek kręconych "z ręki" horrorów, to godna pochwały wiedza reżysera w zakresie realizowanej formy. Donohue szczegółowo przygotował się do nakręcenia swojej pierwszej fabuły i z pewnością przestudiował wiele horrorów opartych na koncepcie znalezionych taśm. W "The Den" nie ma miejsca na nużenie publiki przeciąganymi w nieskończoność scenami, które koniec końców niczego nie dowodzą (patrz "Paranormal Activity"). Donohue machnął również ręką na głupich bohaterów oraz zrezygnował z najstarszej horrorowej zagrywki – naciągania logiki świata przedstawionego do granic absurdu. W ten sposób stworzył film, który nawet nie kipiąc permanentną akcją wciąga widza bez reszty; film, w którym iloraz inteligencji protagonistki jest większy niż jej piersi, a pole działania pozostaje w harmonii z regułami pozakadrowej rzeczywistości. Realizm filmu akcentowany jest za pomocą tak istotnych szczegółów jak chociażby wyposażenie laptopa Liz. Korzystając z edytora nagrań wideo, bohaterka – na wzór większości z nas – prędzej woli posłużyć się 30-dniową wersją testową niż pełnym oprogramowaniem.
Godzina rzetelnie budowanego napięcia oraz dwadzieścia minut nieodpartej grozy. W ostatecznym rozrachunku tak właśnie prezentuje się debiutancki film Zachary'ego Donohue, udany thriller i jeszcze lepszy horror. Finałowa scena "The Den" daje powód do krzyku, a jej preludium jeży włos i karmi lęk. Liczę na więcej takich debiutów!