Nie wiem skąd takie wysokie oceny.
Animal Kingdom to opowieść o „rodzince” przestępców, która miała być brutalna, nieprzewidywalna i pełna napięcia — a wyszła... żałosna. Postaci są płaskie jak deska surfingowa, na której serial próbuje utrzymać się przy życiu. Synowie – rzekomo twardzi bandyci – bardziej przypominają nieudaczników z taniej telenoweli niż bezwzględnych kryminalistów.
Każdy napad, który miał budzić emocje, kończy się raczej komicznie – trudno zdecydować, czy śmiać się z absurdu, czy płakać nad scenariuszem. Klimatu nie ma tu za grosz: zamiast mrocznego thrillera o lojalności i zdradzie, dostajemy wydmuszkę udającą dramat o rodzinie mafijnej.
Krótko mówiąc – Animal Kingdom to serial, który chciał być surowy i niebezpieczny, a wyszedł jak parodia samego siebie.