Na początku współczujemy głównemu bohaterowi bo dowiaduje się że jest chory na raka i nie zostało mu dużo czasu, wspieramy go w jego planach związanych z produkcją metamfetaminy, bo przecież ma rodzinę której musi zostawić jakieś pieniądze, po tym jak już go zabraknie. Jednak im dalej w las tym mniejsza sympatią dla Walta, przynajmniej ja tak miałam. Robił tak, żeby jemu było dobrze a jak coś stanęło mu na drodze, to po prostu to niszczył. I to wszystko tylko dla własnych korzyści. Cały czas manipulował Jassiem. Okłamywał rodzinę, pieniądze stały się dla niego najważniejsze, ważniejsze od tych, których kochał
To co robił, bezwzględnie zabijał, zmienił się jako człowiek, Dla mnie pod koniec to już potwór i nic go nie tłumaczy.
'' Robił tak, żeby jemu było dobrze, pod koniec to już potwór '' - to jest podsumowanie całej opowieści. Dla Waltera robienie mety, było jak branie mety. Plus stopniowe popadanie w psychopatię.
Żona puszcza się bo chciał im zostawić pieniądze, w dodatku ciągle go kontroluje, syn niedorozwój, szwagier i szef myjni mają go za popychadło. No nic dziwnego, że robienie mety było tym w czym czuł się dobry i doceniany
Pytanie, czy gdyby Skyler nie dała 600 tys. Tedowi, musiałby powrócić do produkcji metamfetaminy. Była to kwota bliska zaplanowanemu zabezpieczeniu dla rodziny. Ponadto mieli już kupioną myjnię, która jakieś legalne dochody przynosiła, a w ostateczności też mogła zostać sprzedana. A tu splot wydarzeń, włącznie z finansowaniem terapii Hanka, cofnął go do przymusu finansowego. Z drugiej strony Walt trochę przypomina Makbeta z jego "jużem za daleko w krwi zabrnął, że wstecz iść niepodobieństwo, w miejscu zaś grozi mi niebezpieczeństwo". Po pracy dla Fringa chyba sam chciał być szefem, budzić respekt i decydować o losie (a może i życiu) innych.