Odcinek okropny. Nie wiem, co Shonda ma w głowie tworząc scenariusz. Odcinek dwugodzinny okazał się jedną wielką lipą. Mer mówi wszystkim o śmierci Dereka, mdleje. Scena pogrzebu? Niecałe 5 sekund. Żałoba? Jaka żałoba, uciekła z dziećmi w pierony. I mamy roczny przeskok w czasie. W międzyczasie April jedzie z Owenem na misję, aby się podszkolić w technice. Mer wraca po niecałym roku z nowym bobasem, dziewczynką. Nowi aktorzy grają dzieciaczki. TRAGEDIA -.-
mam te same odczucia, po takim uśmierceniu Dereka miałam nadzieje ze chociaż go jakoś pożegnają właściwie. Nie wyobrażam sobie jak w takich momentach nie mogło być Cristiny przy Meredith. I jeszcze ten wątek z Bailey i jej mężem, masakra takie to było rozciągnięte i niepotrzebne.
Poza tym poszli na straszną łatwiznę, wzięli zwykły odcinek i powsadzali tyle flashbacków, żeby zrobić z niego dwa :/ no bo po co się wysilać
Cały sezon to jakaś masakra.
Absurdy tego odcinka:
1. Żałoba po Dereku. Żałoba, której wcale nie było. Nie chodzi o to, żeby każdy płakał, biadolił jaki to Derek nie był wspaniały. Kilka wylanych łez, przyjaciele którzy wspierają Mer w ciężkich chwilach. Kurde jakieś emocje! W tamtym odcinku Mer nie przedstawiała żadnych emocji, w tym tak samo. Można być twardym, ale chyba każdy prędzej czy później zapłakałby po ukochanej osobie. Tego mi u Mer zabrakło i u reszty.
2. Pogrzeb. Bardzo na tę scenę liczyłam. Czekałam na przyjaciół, rodzinę. Ładną mowę. A tu kupa. Kilka sekund i tyle, nawet nie widzimy kto był obecny na cmentarzu. Widzimy kobietę o ciemnych włosach, oczywiście od tyłu, która trzyma Meredith za rękę.
3. Przeskok w czasie. Tego obawiałam się najbardziej. I tak też się stało. Wg mnie zabieg niepotrzebny, zwlaszcza że za tydzień finał sezonu. Mogli ten odcinek z racji jego długości rozbić na tydzień, dwa. A nie przeskoczyć o 9 miesięcy, no kurde. Shonda wg mnie poszła na łatwiznę, pozbyła się żonki z dziećmi, w szpitalu też życie potoczyło się swoim rytmem.
4. Ciąża. Brak mi słów. Oczywiście słupki oglądalności najważniejsze, nieważny jakikolwiek sens. Zapłodnijmy Meredith przed śmiercią Dereka, niech zostanie ciężarną wdową, z dwójką dzieci. BEZ SENSU.
Moze ostatni odcinek to będzie powrót do tego, co Mer czuła po pogrzebie. Moze zamiast flashbaków zobaczymy ją jak sie zmaga z żalobą i ciąza? Co sie z nią działo przez cały ten czas. To, ze nie było Christiny - porażka po całej linii. Pogrzeb - tragedia. Generalnie jakby Derek miał tylko jedną siostrę Amelię, a gdzie mama, pozostałe siostry? Addison tez powinna się pojawic. Jak zwykle totalnie niewiarygodny jak dla mnie wątek dzieci - nie wiem czy Mer wychodząc z domu wiedziała gdzie jedzie, wyglądało to to tak, ze byl to totalny impuls. Z małymi dziećmi nie wychodzi sie z domu ot tak, z przysłowiową torebką w ręce, w środku nocy. Tragedia, ale jedno przyznac musze - wzruszające te flashbacki. A swoją drogą jesli Dempsey miał odejsc z serialu to jako fanka wybieram smierc niz to, że miałby porzucić rodzine, zostawić Mer dla innej. W ten sposob przynajmniej miłosc zyje dalej....
Ja już nawet nie liczę na przyzwoity kolejny odcinek. To, że Dempsey odszedł z serialu to porażka po całej linii, ale nie mogę uwierzyć jak to rozegrali. Liczyłam, że chociaż ten pogrzeb dobrze zrobią, czytałam zresztą kiedyś wywiad z Sandrą Oh, że jakby Shonda chciała ją wziąć na krótki epizod do jakiegoś odcinka, to by się zgodziła. I co, Shonda nie pomyślała, że to właśnie byłby dobry moment? Ten pogrzeb to była jakaś porażka, tak jak mówisz - bez sióstr, bez mamy, bez Addison.
Widocznie Patric musił podpaść Shondzie, że nie zyskał godnego pożegnania. Co jak co ale jego związek z Mer to filar serialu. Nie mówię, że Meredith powina przez 2h wyć, szlochać i umierać z rozpaczy. No ale nie wiem.. porozmawiać z Cristiną, zapłakać 'umarła miłość mojego życia'. Jakakolwiek reakcja. No halo... Widać że Meredith dorosła, stała się bardzo dojrzała, jest taką skałą- będzie ostoją dla dzieci. Ale każdy nawet najtwardszy człowiek uroniłby więcej niż jedną łzę po ukochanej osobie, czy po przyjacielu... Za serce chwyta moment gdy Meredith ubiera czepek Dereka :< , gdy Amelia po niemal roku dopuszcza sobie, że jej jedyny brat zmarł, no i powrór April z misji.
Moment z czepkiem to chyba najlepsza scena tego odcinka, zabrakło mi tylko żeby na koniec Meredith powiedziała "it's a beautiful day to save lives" :D A tak poza tym to według mnie wątek Bailey i jej męża, a nawet wątek April i Owena wyruszających na misję były zbędne i nic nie wnoszące, no i fakt, że Amelia dopiero prawie rok po śmierci brata się złamała też jest trochę naciągane.
Zgadzam sie. Amelia zaczyna mnei irytowac z tym swoim rozchwianiem emocjonalnym i teatralnoscia. Te jej akty rozpaczy... awantury w szpitalu. Pogrzeb mnie zszokował... garstka ludzi na pogrzebie światowej slawy chirurga?? Samych pracowników byłoby dziesiątki... On pracował dla Białego Domu do jasnej cholerki. Powinien pojawic się ktos ze "starej ekipy": Christina, Addison czy chocby Izzie....I zabrakło mi jakiejs dramatycznej sceny z udziałem Mer, np. koncowka, jak ja widzimy w domu, dzieciaki sie bawia, Amelia trzyma niemowlaka, Mer przy zlewie, pozornie nic sie nie dzieje (Mer spokojna) a tymczasem wtedy mogłaby np. wyjsc do lazienki, puscic glosne wode, zeby nikt nie slyszal, jak rzuca sie na podłoge i wyje wniebogłosy...
Zgadzam się. Zabrakło emocji. Podziwiam ją, jeżeli po stracie miłości życia jest w stanie zachować kamienną twarz. Chyba, że cierpiała gdy nie widzieliśmy co się z nią dzieje.
Celowy zabieg z przeskokiem czasu, unikanie trudnego tematu. Ten serial skończył się wg mnie wraz z odejściem Dereka. Mogli mu poświęcić większą uwagę...