Serial zacząłem oglądać z nastawieniem, że właśnie czeka mnie kilkugodzinny seans arcydzieła absolutnego. Wszędzie opinie o genialności serialu i jego przesłaniu.
I szczerze mówiąc, czuję się rozczarowany. Serial jest dobry. Ale czy genialny?
Serial, którego przesłaniem jest dążenie do prawdy, w iście amerykańskim stylu przekolorowuje fakty i wydarzenia związane z Czarnobylem. Tak, tak, wiem. To nie jest dokument. Jednak cała forma serialu, jak i jego przesłanie sugerują widzowi, jakoby prezentował "prawdę objawioną". Tymczasem wydarzenia w Czarnobylu w rzeczywistości nie miały tak dramatycznych i poważnych konsekwencji. Niech świadczy o tym chociażby fakt, że ostatni reaktor elektrowni wyłączono dopiero w... 2000 roku.
Co mnie bolało? Film miał być zrealizowany z artystycznym duchem Mistrzów kina rosyjskiego. Powolne najazdy kamery, zwolnienia, ujęcia nawiązujące do metafizyki. Niestety - w połączeniu z typowo amerykańskim podejściem do ujęć, montażu i gry aktorskiej wyszła z tego dziwna hybryda. W połączeniu z typowo hollywoodzkimi "przeginkami" (np. końcowy proces, prowadzony w iście amerykańskim stylu) wyszło to co najmniej dziwnie. Jednak wszystkiemu, co realizowane przez Amerykanów "Hollywood z butów wychodzi".
Generalnie - konstrukcja serialu jest poprowadzona ciekawie. Ale to ciągle te same chwyty, te same tricki i szkice postaci, które ciągle wpaja nam amerykański styl kina. Ogląda się dobrze, ale do arcydzieła mu bardzo daleko.