Niech się decydenci innych stacji uczą od Netflix jak przekładać na ekran język komiksu. Oglądając takie gnioty jak "Arrow", "Flash" czy "Agentów TARCZY" nie mogłem się nadziwić jak można zepsuć tak świetne pomysły-samograje. Robią beznadziejne procedurale, nie potrafiąc wymyślić ciekawej intrygi dłuższej niż 45 minutowy odcinek. W dodatku zamiast aktorów zatrudniają manekiny sklepowe, które owszem, ładnie wyglądają na plakatach promujących serial, ale jak przyjdzie im zagrać jakieś emocje, poziom nie przekracza "Trudnych spraw" i "Pamiętników z wakacji". O scenariuszu już nie mówię, dialogi są tak czerstwe, że aż uszy puchną, nie wspominając o relacjach między bohaterami gdzie konflikt sprowadza się do śmiesznych trójkątów miłosnych i groźnego taty policjanta-drewniaka (ukłon w stronę produkcji stacji CW, jesteście naprawdę żałośni).
A teraz trochę o samym "Daredevilu". Jestem urzeczony tym, że twórcy garściami czerpali z "Man without feat" Franka Millera, legendarnego komiksu wydanego u nas przez TM-SEMIC. Prawdopodobnie najlepszego jaki w życiu czytałem (wiele, wiele razy), zajmującego u mnie na półce zaszczytne honorowe miejsce. Odcinek ze Stickiem spowodował prawie orgazm, nie można było lepiej przedstawić jego postaci, właśnie tak sobie go wyobrażałem czytając "Man without fear". Reszta obsady równie genialna, Foggy wręcz żywcem wyjęty z kart komiksu, Kingpin rewelacyjny. Wszystko, od scenariusza, reżyserii aż po zdjęcia i scenografii doskonałe.
"Daredevil' broni się jako serial superbohaterski, ale oczywiście daleko mu do serialu doskonałego zasługującego na 10. Momentami był irytujący, te ciągłe natrętne wstawki "Muszę uratować moje miasto" "To moje miasto, zależy mi na nim i zrobię wszystko by je uratować" powtarzane w każdym odcinku do znudzenia, jakby za wszelką cenę chciano sprzedać widzom motywacje Daredevila. I tak za bardzo nie kupuję tych sloganów, bo tak naprawdę nie odniosłem wrażenia by Nowy Jork, czy też Hell's Kitchen było szczególnie narażone na jakąś złowieszczą zagładę. Ot, Kingpin postanowił przejąć jedną z kamienic i ją wyburzyć, jego wspólnicy handlowali herą, robili przekręty finansowe, standard. O wiele bardziej przekonywała mnie historia Matta, o tym jak zaczął swoją karierę Diabła z Hell's Kitchen, gdy dorwał pedofila molestującego swoją córkę. Właśnie dlatego warto być superbohaterem, dla spraw, które naprawdę ruszają serce i otwierają nóż w kieszeni. W dodatku sam Kingpin nie okazał się taki straszny jak go malowali. Ot, choćby intryga z Karen Page, którą chcieli wrobić w zabójstwo kolegi z firmy. Po co bawić się w tak skomplikowane manipulacje, skoro tak potężna organizacja Fiska mogła by się pozbyć niewygodnego świadka po prostu pozorując jego samobójstwo? I tak by się nikt nie przyczepił, przekupni gliniarze by zamknęli sprawę i po kłopocie.
Ale to drobnostki, które wcale nie przeszkadzają w odbiorze serialu, który oceniam na mocną ósemkę. Czekam z niecierpliwością na drugi sezon, jeszcze lepszy o ile pojawi się Bullseye, Elektra i The Hand.