Tegoroczny "Downton Abbey" jest dytyrambicznie modernistyczny, a przy tym artystycznie
siermiężny; przybiera postać peanu na cześć współczesności - zupełnie nonszalanckiego, bo
włożonego w usta osób stanu wyższego, czyli w wykonaniu właściwych wrogów albo
sceptyków nowych prądów. Tradycjonaliści z pokolenia na pokolenie nagle obniżają poziom do
pospólstwa, ograniczając się do najprostszych instynktów.
Jedynym chyba, co motywowało autorów była chęć udowodnienia, że "anachroniczne" zasady
nie mają znaczenia, kiedy idzie o postęp, ponieważ stanowią zaporę oddzielającą nas przed
"szczęściem" oraz "wolnością" (a na prawdę swawolą oraz egoistycznym zadowoleniem...). Tj. że
wszyscy mogą się sku*wić, i nie ma nic w tym nic dla człowieka ujmującego - wręcz przeciwnie,
"wyzwolenie" z kostiumu kultury niesie ze sobą samo dobro.
Joseph Conrad się w grobie przewraca, a Gombrowicz się w piekle uśmiecha.
A może motywem było pokazanie, że zmiany pokoleniowe są nieuchronne tak po prostu. My przecież też robiliśmy/robimy rzeczy, które bulwersują nasze matki a jeszcze bardziej nasze babki. Tak naprawdę nikt tam nie przyklasnął rozwiązłej Mary a postęp nie przyniósł tylko rozluźnienia obyczajów u ekipy na górze, przyniósł również nowe możliwości dla osób biednych, którzy w końce zaczęli wierzyc, że byc może rzeczywiście ich los jest w ich rękach.
O sancta simplicitas!
"Zgorszenie przyjdzie, bo przyjść musi. Lecz biada temu, przez którego przychodzi zgorszenie" - Jezus Chrystus
No i minęło prawie 100 lat i nic strasznego się nie dzieje przecież. Nie przesadzajmy.