Mam mocno zmieszane uczucia. Na początku było naprawdę nieźle. Zimne, skute lodem miasto Fortitude w którym wszystko jest uśpione, trochę smutne i nostalgiczne pełne żalu a do tego prehistoryczne znaleziska w postaci mamuta, zabójstwo Pettigrew'a a do tego dziwne makabryczne morderstwa z późniejszym dodatkiem jakim był tupilag. Było tajemniczo, strasznie i nie wiadomo było o co chodzi. Na początku (już gdzieś przy 1-2 odcinku) natchnęła mnie myśl, że Liam zaraził się jakimś paskudztwem od mamuta i dlatego dokonał tak strasznego mordu a zabójstwo Pettigrewa to osobna sprawa ale tylko przez moment. Potem niestety okazało się to prawdą i tajemnica znikła zwłaszcza gdy dowiedziałam się, że Pettigrew zginął w aurze wątku miłosnego a owe zabójstwa, cały ten mamut to po prostu bardzo proste osy. Z początku miałam wrażenie że to kryminał, dramat, thriller a potem jednak dotarło do mnie, że to sci-fi.

Z jednej strony podobała mi się ta tajemnica no i klimat miasta i ciekawe postacie. Szczególnie przypadła mi do gustu Natalie i ciekawy trudny wątek miłości pomiędzy Eleną a Danem.
Fajnie, że uśmiercanie postaci było dość zdecydowane zamiast zabijania głównych bohaterów żeby ich potem przywrócić do życia ku uciesze widzów.

Ogólnie bardzo mi się podobał ale dlaczego finał rozbił się skoro początek był naprawdę niezły?
Trochę szkoda ale i tak polecam dla samego klimatu.