Glee zaczęłam oglądać jakoś we wrześniu tego roku i podeszłam to tego bez jakiegoś szczególnego entuzjazmu. Nastawiałam się bardziej na High School Musical w odcinkach i myślałam, że skończę oglądać po jakimś tygodniu. Pierwszy sezon po prostu połknęłam w dwa tygodnie. Do żadnego serialu nie byłam tak przywiązana jak do Glee. Bohaterowie są mi bliżsi niż osoby z mojego otoczenia (wychodzę na nolife'a (: ). Wylałam Niagarę łez na najbardziej wzruszających momentach, turlałam się ze śmiechu po pokoju. Teraz zaczynam drugi sezon i zamiast robić coś produktywnego siedzę i oglądam hyhy (:
Jedna z najmilszych serialowych niespodzianek ever!
Dobrze wiedzieć, że nie jestem jedyną osoba, którą ostatnio dopadło to trudne do przezwyciężenia schorzenie ;-D
Fanem seriali (poza Zakazanym Imperium i Grą o Tron) zdecydowanie nie jestem, o Glee wiedziałem tylko, że jest to coś w stylu High School Musical, czyli muzyka i śpiew (fajnie) i realia amerykańskiego liceum (niefajnie).
Obejrzałem jakieś dwa tygodnie temu przypadkiem jeden odcinek i wpadłem jak przysłowiowa śliwka w gów... , ekhm w kompot- od tego czasu zdążyłem już zaopatrzyć się w dwa pierwsze sezony na dvd, i sukcesywnie nadrabiam kompromitujące zaległości.
Nie przesadzę chyba, jeśli powiem, że jest to serialowe małe mistrzostwo świata, coś na kształt starego, dobrego szwajcarskiego zegarka, gdzie każda najmniejsza śrubka jest na swoim miejscu- tutaj mamy ważne tematy podane w lekkiej formie, świetnie zagrane i doprawione odpowiednimi proporcjami humoru i wzruszenia. Plus oczywiście świetna muzyka i choreografia, dla kogoś lubiącego musicalowo- broadwayowskie klimaty- po prostu rewelacja ;-D