Jest kilku głównych bohaterów, ale gdyby wśród nich wytypować tego jednego najważniejszego, to byłby od początku Jon Snow. Śmierć głównego bohatera powinna być wydarzeniem przełomowym, najważniejszym dla głównego wątku. Trudno sobie wyobrazić ciąg dalszy bez niego, więc wszyscy fani oczekiwali, że zostanie w jakiś sposób wkrzeszony, by rozpocząć kolejny etap swojego życia. Wróci do żywych, ale od teraz nic już nie będzie takie samo.
A tu niespodzianka - śmierć kompletnie nic nie wnosi do fabuły. Przychodzi Mela, goli Jasiowi jajka, wypowiada parę słów chyba po hebrajsku, a ten jak gdyby nic się budzi. A wszyscy to przyjmują do wiadomości, że nie żył, teraz żyje i w sumie OK, może nawet opuścić Nocną Straż (chociaż przysięgał "for this night and all the nights to come"). Od razu żartuje, śmieje się, spotyka siostrę to nawet nie uznaje tego zdarzenia za na tyle ważne, żeby o nim wspomnieć w pierwszej kolejności. Czy zmienił się? No trochę tak. Myślałem, że będzie Mancem, Jeorem i Stannisem jednocześnie i Północ będzie miała przywródcę z prawdziwego zdarzenia, a a on przeciwnie, trochę zmiękł, taka ćipa się zrobiła, nie chce walczyć, chce do domu, ale nie ma domu i zagubiony trochę taki jest. To ćwierćinteligentna siostra mu musi tłumaczyć, że Jasiu, nie czas na płacze i użalanie się nad tym, że koledzy cię nie lubią. Później przychodzi do zbierania wojsk do walki z Boltonami i Tormund rekrutuje kolegów zza muru, Davos przekonuje Lady Mormont (a za nią idą kolejni lordowie), wreszcie Sansa załatwia niewidzialną armię z Doliny. A Jon? Okazuje się być najgorszym możliwym dowódcą - omawia taktykę (z Davosem zastanawiają się, jak nie dopuścić do wzięcia w kleszcze, co ciekawe żaden z lordów nie bierze udziału w naradzie, tylko Mormontówna), a później ją porzuca dla iluzji ratowania brata (Ramsay miał 2000 łuczników, nie było mowy żeby Rysiek z tego wyszedł żywy) i prowadzi swoich ludzi w pułapkę.
W tym samym czasie w Bravos mamy Aryę z rozprutym podbrzuszem, flaki na wierzchu, wykrwawia się, ale zjada zupkę, wypija kompocik z maku i nagle zdrowieje, biega, skacze, lata, fika, co prawda szwy jej pękają, ale tylko na moment (widocznie miała gdzieś ukrytą strzykawke z kompotem). Właściwie z Jonem mogliby zrobić to samo zrobić - ma kilka głębokich ran, wykrwawił się, ale użyłby jakieś amuletu, zjadłby uzdrawiającą pastę i byłby jak nowy, a jeszcze można było mu dodać jakieś wizje gdy był nieprzytomny (np. Tower of Joy).
Mógł opuścić straż po swojej śmierci i to zrobił. Co do Aryi, na początku faktycznie głupota, potem po zabiciu Waif się uleczyła wodą z DCiB. Co do tego że Jon wywalił plan, chyba większość normalnych ludzi poleciała by ratować brata i w emocjach mogła by podjąć złą decyzję. Nie rób z Sansy kogoś mądrego bo o armii wiedziała od dawna i nie mówiła nic. Davos był tam od przekonywanie :) I po co wizje u Jona. Śmieszne.
śmierć jako wymówka żeby opuścić Nocną Straż - to naprawdę nic nie wnosi, mógł po prostu odejść i powiedzieć "zaraz wracam"
Myślałem że Jon stanie się prawdziwym przywódcą: charyzmatycznym, potrafiącym przetłumaczyć swoim podwładnym i sojusznikom o co walczą i przede wszystkim że poprowadzi armię do zwycięstwa w bitwie o Winterfell. A ten spieprzył plan, w ogóle nie wykorzystano łuczników, a ostatecznie armia "Starków" dała się okrążyć. Rozkazy wydawał Davos, który jest żeglarzem i się nie nie za bardzo zna. A porównajmy z Thornem w bitwie o Castle Black.
Trochę też mnie razi, że w ogóle nie ma sceny, w której tłumaczyłby komuś, jakim zagrożeniem są ci biali wędrowcy i co widział w Hardhome. Na pewno mówi o tym poza ekranem, ale widać nie jest za bardzo przekonujący, skoro połowa straży nie wiedziała o co chodzi i po co ci uchodźcy zostali wpuszczeni. I ta scena, w której Jon jest proklamowany królem na Północy - dowódca kawalerii Arrynów mówi, że "wojna się skończyła", a ten mu odpowiada, że "wojna się nie skończyła" i to się okazuje nie wiadomo jak przekonującym argumentem. Nie ma wyjaśnień ani jakiejś poruszającej mowy, a to jest kluczowe dla fabuły. A widzowie czepiają się jakichś głupich szczegółów jak zniknięcie 2 piesków.
Nie rozumiesz postaci Jona- honor nie pozwoliłby mu opuścić Nocnej Straży, dopóki nie wypełni przysięgi. Więc fabuła nie mogła pójść do przodu bez śmierci Jona. Nadal siedziałby na Murze, nie mógłby pokonać Boltonów i zjednoczyć Północy do walki z Białymi Wędrowcami. A jednak Pan Światła ma dla niego większe plany niż bycie jedynie bratem z Nocnej Straży. Oczywiście, są różne interpretacje przysięgi i wiele osób może się nie zgodzić, że Jon ją wypełnił, ale to nieistotne- najważniejsze jest to, w co wierzy Jon. A on wierzy, że ją wypełnił.
A rok wcześniej przyjechał do niego sam Król osobiście i proponował, że zwolni go z przysięgi i do tego nawet legitymizuje, a ten że nie, bo coś tam, bo w straży musi pozostać dożywotnio, nie może zostawić swoich ludzi. To wygląda tak, jakby zmienił zdanie, bo zobaczył że jest niepopularny w nocnej straży i że już go nie chcą.
Śmierć zwalnia z obowiązku, tak było w przysiędze. Umarł? Umarł. Po tym mógł sobie nawet wyjechać do Essos w "ciepłe kraje".
A uważasz, że trauma zadźgania przez tych, którym winien najbardziej ufać nie jest wystarczającym przeżyciem? Miałem kiedyś znajomego, który po ujściu z życiem z bardzo groźnej sytuacji na spływie kajakowym (na rzece górskiej w Jugosławii, żeby nie było), poszedł do klasztoru. Zdrada i skrytobójstwo mogą wyleczyć z idealizmu tym bardziej.
Właśnie o to mi chodzi, że traumatyczne przeżycia nie są w tym przypadku elementem rozwoju postaci. Postać w ogóle się nie rozwija i - podobnie jak wiele innych - została boleśnie spłycona.
Gdy coś się w tym serialu wydaje głupie i puste albo nielogiczne, wielu widzów (w tym i ja) z przyzwyczajenia szuka drugiego dna, ukrytych motywów, związków przyczynowo-skutkowych, logicznego wytłumaczenia, zamiast po prostu skupić się na podziwianiu wybuchów i pościgów ;)
No właśnie, a ja mam problem z podziwianiem wybuchów z racji specjalności wojskowej. Kiedyś na ćwiczeniach puścili nam film "Commando", ten z Arnoldem, gubernatorem wszystkich Kaliforniaków. Bardzo psuje frajdę, gdy wie się, jak coś powinno wyglądać, a nie wygląda.
Wracając do naszych baranów, o czym myśli w ostatniej chwili życia zadźgany człowiek? Oczywiście poza tym ze mu zimno w tyłek, bo leży na śniegu i staje się zbrylonym Snowem. Moim zdaniem czuje żal: "dlaczego tak głupio". Poszedł do NS z powodów idealistycznych (aby pomagać ludziom i te sprawy), zapewne dopuszczał śmierć, ale tę chwalebną, w walce lub jako dobrowolną ofiarę (jak przy hecy z Mancem, czy w walce z WW w Hardhome, gdzie nie mógł przewidzieć wygranej). Pewnie też dopatrywał się w każdym szczypty dobra i honoru, a tu takie coś. Świat wartości wpojonych przez Neda i Benjena runął, więc przepadł też dla niego etos NS. Stąd decyzja o odejściu i introwertyczne zachowania.
DOKŁADNIE. Zgadzam się absolutnie z każdym słowem. O ile Jon w pierwszych 3 sezonach to było drewno i ciepłe kluchy (Kit niby grał w jakimś teatrze czy coś, ale w ogóle nie było tego po nim widać) to w 4 i 5 sezonie jakoś tak zmężniał, poprawił warsztat (widocznie!), nawet cośtam przypakował i stał się ogólnie fajną postacią która jeszcze jako tako niosła fabułę. Nagle przychodzi moment jego śmierci, wielce oczekiwany powrót i co? Zza grobu powraca ten nudny pierdziel z pierwszego sezonu, który ma kij w dupie i w sumie to sam nie wie co ze sobą zrobić. Ja mam w ogóle wrażenie, że DeDeki tak straszliwie na siłę zmieniają wszystkie postacie, ich motywacje i zachowanie, że przedstawiają wszystko dosłownie jak w krzywym zwierciadle. Jon umar, ale ożywa i co robi??? Ma depresję. Davosowi posypało się całe życie, jego ukochany król i księżniczka którą kochał jak własną córkę nie żyją, co robi? Tryska szczęściem, energią i dopinguje absolutnie wszystkie postacie, od Mel po Jona. Mel, która miała czerpać moc z magii Muru (to podobno serial fantasy, ale poza wskrzeszeniem i smokami magii już tutaj nie uświadczymy)- zapada w depresje, ściąga amulet i staję się starą babcią, jest załamana chociaż to jeszcze kilka chwil wcześniej była najbardziej zagorzałym zwolennikiem Chlora.
W tym wątku nic nie trzyma się kupy jeżeli chodzi o character development i zachowywanie się postaci, a apogeum wszystkiego co złe jest już sama akcja wskrzeszenia Snowa. No bo tak. Koleś dostaje kilka kos, nie tylko pod żebra ale i w serce. Wykrwawia się, leży całą noc w śniegu- no bardziej sztywnym być się już nie da. Davos wychodząc do wychodka widzi jego zwłoki. Co robi? Zamiast zebrać trochę chrustu, wyjarać Lorda Komande jak to robi się z każdym umrzykiem na Murze i zebrać dupe w troki, bo skoro dojechali Snowa to dojadą też jego samego- Davos z sobie tylko znanych powodów podnosi te zimne, martwe od jakiegoś czasu zwłoki i zanosi do ciepłego pokoiku. Po co? Żeby uchronić Lorda Komande przed pośmiertnym gwałtem dokonanym przez Olly'ego? Żeby oszczędzić mu pośmiertnego upokorzenia? To drugie jeszcze jako tako trzyma się kupy, ale wszystko legnie w gruzach, kiedy zobaczymy, co Davos zrobi za chwilę. Ten nienawidzący magii- tak, na każdym kroku powtarzał, że za śmierć jego synów stoi Melisandre i jej fałszywy Pan Światła- ba, brzydzący się nią (pamiętacie jego minę na widok cienia wydostającego się z macicy Mel?) nagle leci do Czerwonej Kapłanki i niemal na klęczkach błaga ją, żeby przywróciła Lorda Komande do życia. Czemu?! Po co?! Przecież on nawet nie wiedział czy to jest możliwe! Brzydził się magią! A jednak nagle mu się odmienia i prosi o coś takiego.
Sama Mel ma depresje i nagle odmawia, nawet nie próbując. Zamyka się przed światem, pokazuje swoje prawdziwe oblicze (dużo wnosząca scena, naprawdę ;)) po czym mówi "dobra, w końcu wcześniej żeby użyć magii potrzeba była królewska krew, ale jak tak sobie pomyślę to wystarczy uciąć trochę łonikaów i może wstanie". No to ucina mu łoniaki i Jon wstaje. Tyle.
Jaki miało to wpływ na historię? Tylko taki, że Jon opuścił Nocną Straż. Po co w takim razie umierał? Wystarczyło, żeby dostał kilka ciosów nożem, i tak jak już Kinokio napomniał, napił się magicznej zupki i uciekł z Nocnej Straży. Bez materiału książkowego (przemiana Jona w Azora Ahai, przepowiednie o byciu człowiekiem-wilkiem- człowiekiem, bez ingerencji umiejętności wargowania i magii ogólnie) cała akcja ta jest po prostu z dupy.
Na sam koniec- jak można jeszcze bardziej spieprzyć Davosa? Ano tak, że koleś nagle dostaje alzhemimera i wierzy w magię i R'HLorra tylko wtedy, kiedy mu wygodnie. Mel źle przewidziała przepowiednie? Źle. Mel pali córkę która i tak by zginęła i zmienia pogodę na północy? Źle. Mel wskrzesza Snowa? Dobrze, wręcz przyklasnął.
Najbardziej przeraża mnie, że im bardziej ten serial ma scenariusz pisany na odpieprz, tym lepsze zbiera oceny. Ale cóż, takie mamy czasy, bardziej liczy się efekciarstwo niż opowiadana historia...
Paradoksalnie ta słabość, zwątpienie i zagubienie, gdyby zostały wyeksponowane, mogły być wielkim atutem tego wątku. To byłby taki Jon, który miał być przywódcą z prawdziwego zdarzenia, ale czuje się słaby, zawodzi, czuje że rola go przerasta, musi opierać się na pomocy innych osób. Jest słaby, ale stopniowo się odbuduje, po prostu w słabszym momencie potrzebuje wsparcia. Można było się też posłużyć innym motywem - jedna osoba nie udźwignie wielkiej odpowiedzialności, do tego potrzebny jest zespół, złożony z zupełnie od siebie różnych osób, które połączył współny cel. Ale tego nie ma. Czy to znaczy że scenarzyści totalkie spłycili cały serial, wraz ze wszystkimi postaciami?
W pierwszym odcinku widzimy załamaną Melisandre, starą, gasnącą, bezsilną, wszystko w co wierzyła nagle się zawaliło, jej wizja świata straciła sens - i wtedy dawny wróg przekonuje ją, że wierzy w jej umiejętności, że jest potrzebna, że ma jeszcze misję do spełnienia...
Ale zaraz, to przecież Jon jest głównym bohaterem! Dlaczego nie poświęcono czasu jego psychice, jego odczuciom? Widzimy go słabego, nieudolnego - ale nie wiemy dlaczego. To nie jest tak, że zamknął się w sobie i ktoś bliski, w tym przypadku siostra, próbuje do niego dotrzeć. Nie, po prostu został na kilka odcinków odstawiony na drugi plan i nie wiemy co się z nim dzieje, co czuje, co nim kieruje, nagle wyskakuje w przedostatnim odcinku z mieczem i widzimy go dosłownie w centrum, całą bitwę widzimy jego oczami. I wtedy faktycznie jest pewna symbolika - Jon jest bliski śmierci, ale znajduje w sobie siły, żeby wygrzebać się spod tego stosu ciał (wtedy mamy podobne zdjęcia i muzykę jak w scenie, gdy Dany została obwołana "Mhysą"). W ostatnim odcinku jest piękna scena, w której Jon i Sansa nie mają do siebie nawzajem pretensji o to, jak zachowali się w trakcie bitwy, po prostu rozmawiają tak zwyczajnie, po ludzku, nadchodzi to, czym straszono przez lata - ale nie odczuwają już strachu, tylko ulgę.
Ale wszystko spieprzyła scena obwołaja Jona królem - nie tylko chodzi o to, że jest (przynajmniej na razie) za słaby, nie nadaje się na to stanowisko, ale że na kolana padają dwie najciekawsze postacie, wcześniej nastawione sceptycznie. Najpierw lady Mormont, taki badass, tak się dobrze zapowiadała na silną i niezależną, a teraz chce mieć swojego pana i mu służyć, a później lord Glover, który wcześniej tłumaczył, że układ feudalny jest dwustronny i gdy wasal potrzebuje pomocy, to trzeba jej udzielić (Robb tego nie rozumiał, w przeciwieństwie do Brana, mimo że był jeszcze dzieckiem), a teraz się niemal popłakał, że popełnił błąd - chociaż postąpił rozsądnie i powiedział brutalną prawdę. "The North Remembers" miało taki fajny wydźwięk, bardzo mi się to podobało, że Północ pamięta, że Robb nie sprawdził się jako król, cały pomosł secesji był błędem, a teraz nagle ten sam błąd powielają, tak po prostu spontanicznie, bo tak. I nawet scena podobnie wygląda.
Czy nie sądzisz, że łatwość obwoływania kolejnego króla Północy przez wiec lordów wskazuje na tkwiącą w nich chęć niezależności od Korony? Przynajmniej część z nich wywodzi się z podbitych przez Andalów Pierwszych Ludzi. Potem podbój przez Targaryenów i znikoma pomoc w utrzymywaniu Muru i NS (która nie od władcy z KP dostała ziemię). Trudno doszukiwać się powodu do zadowolenia z pozostawania Północy w Siedmiu Królestwach. "The North Remembers" odnosi się też do krzywd. Teraz jakieś referendum i Norexit...
Król północy, bękart Neda Starka, dezerter z NK, który mówi o przyszłych walkach, ale nie wspomina, jak, z czym... Naprawdę tych kilka zdań trochę objaśniających sprawę, to było za dużo dla DD? No dobra, my, widzowie wiemy i zapewne za pewnik mamy przyjąć to, że plotki, które przecież lordowie musieli słyszeć o zmartwychwstaniu Jona i armii nieumarłych, krążące wśród dzikich, zostały przez nich ot tak, zaakceptowane.
O ile obwołanie Roba królem miało jeszcze jakiś sens, to tutaj wystarczył by okrzyk Lord Winterfell, namiestnik północy.
Pytanie, czy 7 sezon nie zacznie się od tego, co powiedział Jon po obwołaniu go królem. Trzeba pamiętać rozmowę pomiędzy Davosem, a Tormundem gdzie istotne było, że Jon nie dąży do tronu dla siebie. Może odmówi i wskaże Sansę, jak Theon Yarę przed Daenerys.
Też takie przypuszczenie wysnułam, byłoby ciekawiej z pewnością. Zobaczymy. We wrześniu :-(
Kilka dni temu wyczytałam na internetach wywiad z dedekami, którzy powiedzieli, że Martin nie jest zadowolony z kreacji Jona po zmartwychwstaniu. Podobno w książce Jon po ożywieniu jest całkiem inny, a w serialu mam wrażenie, że robią z niego takiego "Jezusa", wszystkim wybacza jak leci, kocha bez granic i walczy za słabszych.
Rozczarowana jestem, jak większość prowadzeniem postaci w 6 sezonie. Jak wcześniej ktoś wspomniał, scena z Melisandre z 1 odcinka, kompletnie nic nie wnosi, poza tym, że pokazuje nam iż Melisandre jest mocno wiekowa i dość potężna, jeśli chodzi o magię.
Dalej Davos, przez 10 odcinków nie mógł pocisnąć Meliski o Shireen?? Naprawdę dopiero nadpalony jelonek ( przecież Shireen nawet nie miała go przy sobie na stosie!) naprowadził go na fakt spalenia dziewczynki przez kapłankę. Takie to pod publiczkę, że aż głupie.
Sansa, w 1 odcinku taka zagubiona, z jej przywiązaniem i obawą o losy Theona, później fajnie przedstawiona podczas spotkania z Jonem, widać jak bardzo się cieszy ze spotkania, widać że są rodzeństwem i co potem? Nagle zmienia się diametralnie, dostajemy niestrawną papkę o braku zaufania i jej "wyrachowaniu" tylko po to, żeby widzom zaserwować "zaskoczenie" z odsieczą wojsk doliny.
Więź bratersko-siostrzana zanika, od 8 odcinka nie widzę tam żadnego braterstwa pomiędzy nimi. Jakie to niekonsekwentne jest...
W ogóle gdzie jest jakakolwiek reakcja, że Jon był martwy, a nie jest? w d***e jest, ot co.
Że nie wspomnę o tym jaka ona niby jest zazdrosna... Jeżeli jest, to wyjątkowo kiepsko zagrany był 10 odcinek bo z serialu nic takiego kompletnie nie wynika.
O zachowaniu Jona słów kilka.
Wydaje się, że wiarygodnie są jego rozterki życiowe, nie wie co ma zrobić, został ożywiony, jest kompletnie zagubiony. Ok, to kupiłam. Ale później, to co się z nim dzieje... Jakby kompletnie stracił rozum, charyzmę jaka posiadał przecież. Powinien być dowódcą z prawdziwego zdarzenia, ma przekonywać do siebie ludzi a on co? Stoi jak ostatnia p*pa przy siostrze i pozwala się tyrać. Ma już jakiś cel, ale dąży do niego z taką niechęcią... Taką ciamciaramcię z Jona zrobić... Poza tym, czy tylko ja odnoszę wrażenie, że Jon się Sansy wstydzi? Czy to miał być jego kompleks bękarta, który w taki sposób postanowili ukazać dedeki, nie wiem.
Porażka.
O Euronie nawet nie chce mi się pisać. " Zbudujcie mi statki"- błagam, tekst niczym z komedii, naprawdę żenujący. Może tylko rozkaz Danki, wydany Jorahowi, dotyczący znalezienia lekarstwa wywołał u mnie podobny napad śmiechu. To było tak przecukrzone...
Nawrócenie Glovera w 10 odcinku, czy Jon naprawdę jest tak naiwny? Śmierć niczego go nie nauczyła?
Modlę się do 7, Rhlora i czego tam jeszcze nie ma, żeby w 7 sezonie poprowadzili lepiej tą postać, bo słaby Jon to chyba nie był zamysł Martina.
Euron to faktycznie też spore rozczarowanie. Scena koronacji jest jedną z moich ulubionych w tym sezonie, była świetnie zrealizowana, te zdjęcia, muzyka, kontrast między słowami modlitwy a kompletnym brakiem przemiany nowo wybranego przywódcy żelazek - tyle że efektowność sceny jest niewspółmierna do jej wagi dla fabuły. To tak jakby reżyser (wybitny zresztą, znany przede wszystkim z "Lost") chciał wykorzystać wszelkie dostępne mu środki artystyczne by "wycisnąć" jak najwięcej, bo nie dostanie szansy w kolejnych odcinkach. Ten odcinek był w ogóle niesamowity i bardzo się wyróżnia na tle pozostałych z 6. sezonu. Na taką scenę zasłużył bohater z głównej trójki, może piątki, a nie postać (przynajmniej do końca sezonu) drugoplanowa.
Cały wątek żelazek jest też niespójny. Yara, żeby zostać wybrana, obiecuje że teraz będą łupić na taką skalę, że całe Westeros popamięta, dzięki temu zdobywa poparcie - a później płynie do Danki i deklaruje, że teraz koniec z grabieżami i niby co, piraci i rozbójnicy zamienią się nagle w rybaków?
Zgadzam się. Ten odcinek i scena koronacji, muzyka i sposób filmowania był naprawdę super, ale efekt zepsuł głupi tekst końcowy o tych statkach.
Zastanawiam się, czy reżyser mając takie kwestie do wyreżyserowania nie zgrzyta zębami.
"Yara, żeby zostać wybrana, obiecuje [...]"
Po prostu weszła w świat polityki. "Nikt nie da wam tyle, ile my obiecamy". Poza tym, nie wie jak potoczą się losy wojny i może części obietnic nie będzie komu dotrzymać.
Kiedy Ukraina dobrowolnie wyrzekła się broni atomowej, to jej integralność terytorialna gwarantowały USA, Rosja, Francja i Wielka Brytania. I co? Kto ma Krym?