his biutiful dark twisted fantasy; problem z raperami - z artystami w ogóle, ale na przykładzie raperów widać to jak w powiększeniu - polega na nieumiejętności umiejętnego zrównoważenia człowieka i pozy. taką umiejętność ja nazywam charyzmą. i chocolate face baby yeezus ją ponoć ma, choć ja jakoś tego nie widzę.. te proporcje są mocno zaburzone, za mało tu człowieka, za dużo tu pozy - atoli będzie to dokument uczciwy, do pewnego stopnia krytyczny i demaskatorski. to raz.
dwa, że w sumie to niewiele mnie ta poza interesuje. pod tym względem utożsamiam się z dzieciakiem na hulajnodze, który słucha wywodów westa o tym, jaki to on jest wielki, że to on stworzył jakiś nowy numer i tak dalej, i tak dalej, po czym mówi "ok, cool" i odjeżdża..
(choć to teściowej niejakiego williama munny z missouri, jak i żadnej innej matce swojego syna nadal nie wyjaśni, po co raperom czapki, a zatem brnijmy dalej..)
po trzecie, rozpatrując rzecz pod kątem samej konstrukcji filmowej to bardzo interesujące kino dokumentalne, z materiałem, który ciągnie się dwie dekady.
nadto zastanawiające, że zakończenie zdjeć na każdym kolejnym etapie produkcji tworzy zupełnie inny wizerunek tytułowego artysty, a wachlarz możliwych stylistyk makijażu dla tej persony zaiste jest szeroki, rozpięty gdzieś pomiędzy reprezentuję-biedę czy jam-nie-producent-jam-emce a messiah-complex..
(zwłaszcza część trzecia tego dokumentu zatytułowana Przebudzenie, jakże odmienna od dwóch pierwszych części serii, spokojnie mogłaby się odnaleźć w ostatnim jerozolimskim dokumencie Looking For Jesus autorstwa pani katarzyny kozyry..)
a zatem ostateczny wniosek jest taki, że najbardziej kompletnym filmem o artyście będzie ten, który powstanie po jego śmierci. dopóki jest obiekt, dopóki jest ruch, wszystko się może zmienić.
z kolei prawda - jak w przypadku najsłynniejszego obywatela w historii kina - podlega nieustannej metamorfozie, ptaszek ciągle się wymyka, odlatuje; w dłoniach pozostają jakieś marne pióra, farfocle przynależne większej całości, której nikt nie dostrzega.
piąte - mój zarzut osobisty do samego westa - to wspomniana poza.. zbyt grzeczna jak dla mnie, ugrzeczniona, nawet lalusiowata, bym mógł przyjąć ją bezkrytycznie. rapsy jednak powinny być trochę gangsta, powinny mieć jakiś pazur, zadziory, a ten west jakiś taki rozmindolony, maminsynkowaty, niepewny siebie, zalękniony..
po szóste - wracając do materiałów źródłowych - mnóstwo w nich zbędności, repetki i przypadkowej paplaniny, które powinny były wypaść w fazie postprodukcji - np. nagrywki w kolejnych studiach to materiał, który powtarzany niczego już do historii nie wnosi.. no, może poza płynięciem chwili (jednak to takie same jest w każdym innym).
po siódme, ostatnie, dokument mi uświadamia, że historia ma charakter kołowy. młyny historii mielą powoli, co rusz, co krok, to samo, od nowa. ot na naszym skromnym poletku dawno już to mieliśmy. ci, którzy twierdzą, iż stali się bogami kończą przytulając asfalt u spodu dziesięciopietrowego budynku (albo wesoły koniec stachury - info dla rozmiłowanych we wcześniejszym pokoleniu; all halladż mansur ma tysiące twarzy, każda twarz tysiące makijaży)
a więc omnipotencja. psycho mania wielkości. miłość własna rozmiłowanego tytułowego, jak i każdego innego podobnego, jest wielka, zaiste, jest imponująca.. jakby nie było - człowiek zastępujący boga sobą i zgubne dla tego dziwacznego konstruktu człowieczego konsekwencje - tylko wypatrywać końca, a koniec może być tylko jeden.